***
Nigdy nie przychodził na
gwizdnięcie, nie witał rżeniem w stajni. Może byłam za mało
czuła dla niego. Uważałam zawsze, że konie to konie, nie psy. Nie
rozpieszczałam smakołykami, nie uczyłam sztuczek w boksie. Ale
czasem myślę, że trafiłam na konia, który miał podobne zdanie
na ten temat. Dla niego najważniejsze było stado, a w braku stada
ukochana ślązaczka. Ludzi lubił, ale kochał tylko końskie
sprawy. Nie próbowałam tego zmieniać na siłę.
Płaszczyzną porozumienia
między nami była jazda. Sądzę, że kojarzył moją osobę z
jeżdżeniem. Przez kilka lat wyjście na jazdę było dla niego
jedynym wyjściem ze stajni. Wtedy pewnie bardzo doceniał moją
osobę . W późniejszych latach, gdy ściągałam go z pastwiska,
gdzie godzinami łaził ze stadem, miałam wrażenie, że nie
uszczęśliwiam go tym. Jednak zawsze dawał się złapać, choć
trzeba go było popędzać by wreszcie oderwał się od koni.
Pod siodłem brykał,
płoszył się, buntował, denerwował, złościł, a na końcu
odprężał. Chyba znał mnie tak samo jak ja jego. A jednak to jemu
zawsze udawało się mnie zaskoczyć – nagłym wyskokiem bez
powodu, spłoszeniem się w momencie gdy uznałam, że prawie się
rozluźnił. Żeby nie wiem jak bardzo spodziewała się akcji, np.
wyjeżdżając na otwartą przestrzeń w „wesołą” pogodę, to i
tak zawsze, za każdym razem, Sekret odpalał w innym miejscu,
momencie niż się nastawiałam. Pewnie wyczuwał moje nastawienie.
Mieliśmy swoje trasy, swoje
ścieżki, zakręty i wyjścia na proste, gdzie nam obojgu skakało
tętno i rosła adrenalina. Czasem mam wrażenie, że to co lubił w
naszych wspólnych jazdach, to było zaskakiwanie mnie.
Z ziemi mieliśmy niewiele
rytuałów. Jednym z nich była zasada, że Sekret miał prawo
ocierać się o mnie łbem po jeździe, dopóki nie powiedziałam
„dość”. Pozwalałam mu na ten objaw złego wychowania. Drugim
takim rytuałem było grzebnięcie nogą gdy obejmowałam go za
szyję. Wiedziałam dokładnie kiedy i gdzie machnie. Czasem też
drapaniem i głaskaniem po łbie doprowadzałam do tego, że kładł
mi pysk na ramieniu i czekał. Rzadkie momenty przytulania się.
***
Fatalnie tkał. Przyjechał
już z tym do nas, zapewne była to pamiątka po zimie w oborze.
Pierwszy raz zauważyliśmy to w Hubercie, gdy stał w boksie małej
stajni. Z tego boksu widział doskonale plac i inne konie chodzące
na jeździe. Widział - ale nie mógł do nich pójść. I tkał,
okropnie się bujał wpatrzony w konie. Drugim momentem gdy tkanie
dawało mu ulgę w stresie (założywszy że dawało), było
pakowanie do przyczepy. Tkanie „do stada” udało się z biegiem
lat bardzo zminimalizować dzięki dopuszczeniu go do grupy.
Natomiast stres i tkanie przedwyjazdowe ujawniało się do jego
ostatnich dni. Zaczynał się denerwować i bujać już gdy widział
z daleka zielony dach zbliżającej się przyczepy. Próbowaliśmy
odsuwać od niego ten stres, np. zajmując się najpierw innymi
końmi, które miały jechać, a jego przygotowania zostawiając na
koniec. Bez skutku, nawet było gorzej. Wiedział doskonale, że on
też będzie jechał, i denerwował się tak samo, tylko dłużej.
Robiłam różne podchody, parkowaliśmy przyczepę za stajnią,
przynosiłam owijki transportowe za plecami, gwiżdżąc i gadając
do niego żeby nie wyczuł. Jednak już wsadzenie pierwszej nogi w
owijki, lub co gorsza ochraniacze transportowe, skutkowało nerwami,
ogromnie dołującym dla mnie odwróceniem się do kąta i tkaniem.
Tylko oprowadzanie go stępem przerywało ten przykry taniec. Tkał
też w przyczepie, gdy tylko się zatrzymywała – niezależnie czy
na stacji benzynowej, czy na czerwonym świetle. Gdy przyczepa była
w ruchu, podróżował już spokojnie.
Bardzo przeżywałam tkanie
Sekreta. Zapewne te moje emocje jeszcze bardziej odbijały się na
koniu. Pamiętam żałosne próby powstrzymania go, zajęcia go czymś
innym, podtykanie smakołyków, spychanie na bok gdy tylko stanął w
charakterystycznej pozycji. Na szczęście z wiekiem Sekret stopniowo
się uspokajał. Tkanie pojawiało się coraz rzadziej, a w końcu
ograniczyło się do dwóch sytuacji: przygotowania do wyjazdu oraz
rozdzielenie z Malwiną czy też pozostawienie go samego w pustej
stajni. Przedwyjazdowe przygotowania nauczyliśmy się ograniczać
przy nim do minimum. A z oddzielania go od koni po prostu
zrezygnowaliśmy.
Pomimo nerwowego zachowania
i tkania Sekret szybko nauczył się pakować do przyczepy . W
zasadzie nigdy nie miał z tym problemu. Ktoś, kto nie go nie znał,
mógłby uznać patrząc na załadunek, że koń wręcz uwielbia
podróże. Pamiętam zaledwie dwa, może trzy przypadki, gdy
użyliśmy lonży i była potrzebna pomoc osoby trzeciej. Było to na
samym początku, gdy Sekret po prostu się uczył.
Potem stało się to dla
niego codziennością, bo jeździł po kilkanaście razy w sezonie
podobnie jak reszta koni. Najczęściej podróżował w parze z
ukochaną Malwiną, co jeszcze bardziej ich zbliżyło. Ona, z natury
śmielsza, była pakowana pierwsza, zresztą również bez żadnych
problemów. Jak tylko wlazła do środka, Sekret zaczynał wręcz
ciągnąć aby jak najszybciej do niej dołączyć, obawiając się,
że odjedzie bez niego. W zasadzie nie trzeba było robić nic poza
puszczeniem go luzem. Właził po trapie jak koń z sesji Monty
Robertsa. Po kilku sezonach ustaliło się, że jeśli Malwina i
Sekret jadą razem, to po prostu brało się je na kantarach,
zabezpieczało uwiązy na szyi i naprowadzało łbami na odpowiednie
miejsca. Potem puszczało się je i wchodziły same.
Pamiętam jeszcze gdy z
jakiegoś powodu w pierwszym sezonie obozowym, w 1997 roku w
Siedlisku, Sekret jechał w pojedynkę, a ja jechałam z nim w
przyczepie próbując go uspokoić - zresztą bez większego skutku.
Denerwował się brakiem innego konia, więc cóż mógł pomóc
człowiek.. - niewiele.
***
Pierwszy obóz młodzieżowy,
na jaki został zabrany Sekret, odbywał się w Siedlisku. Na wpół
zrujnowany XVII-wieczny pałac na szczycie wzgórza, wśród
nadodrzańskich lasów. Wokół pałacyku spora wieś. Odcięci od
świata przeżywaliśmy tam wraz z młodymi obozowiczami Wielką Wodę
'97. Pałac i wieś były położone nad rzeką, lecz bardzo wysoko,
więc dotknęły nas tylko niedogodności związane z dojazdami.
Najbardziej odczuł to Damian jeżdżąc całymi dniami z przyczepą
po okolicy i przewożąc ludziom różne powodziowe konie. Pamiętam
natomiast gdy prowadząc zastęp dzieci znaną ścieżką leśną,
nagle zorientowałam się, że to co dziwnie błyszczy pomiędzy
drzewami w niezwykłej ciszy, to martwa, wroga woda z powodzi.
Zawróciłam niepokojącego się Sekreta w drugą stronę. Dzieci
jadące z tyłu nic nie zauważyły..
W Siedlisku Sekret jako
młody koń był użytkowany tylko przeze mnie i czasem przez
Damiana. Głównie prowadził zastęp w terenie. Był zupełnie
bezproblemowym koniem i chyba nawet bardzo nie brykał, przynajmniej
nie pamiętam. Została mi tylko w pamięci przygoda, którą sami z
Damianem sprowokowaliśmy. Otóż pojawił się wśród
najróżniejszych obozowych koni także konik polski, ogierek
imieniem Kubuś. Uznaliśmy, że skoro Sekret z Daktylem się
nienawidzą, i niemożliwe jest padokowanie ich razem, to może
chociaż niewysoki folblut polubi się z konikiem. I wypuściliśmy
je ufnie razem na jedyne pastwisko. Kubuś i Sekret jak tylko się
zobaczyły, wesoło ruszyły na siebie galopem. Na zmianę wspinały
się, pozorując ataki przednimi nogami, i „schodziły do parteru”,
klękając i podgryzając się po nadgarstkach. Początkowo wydawało
się, że to zabawa. Obserwowaliśmy to nie ingerując, aż wreszcie
ogierki wpadły w jakąś kępę krzaków i przez dłuższą chwilę
kępa kwiczała, rżała i kładła się do ziemi... Wtedy nie
wytrzymaliśmy nerwowo i przerwaliśmy to męskie spotkanie
integracyjne.
***