Pół jazdy się go pchało (przy czym mogłam swobodnie rozwijać swoje błędy jeździeckie, takie jak łydka pompująca itp). Drugie pół jazdy walczyło się z nim bo obudziwszy się, lubił brykać.
Nie udało mi się nigdy przerwać tego zaklętego kręgu, jedynie go złagodzić. Cóż, przynajmniej nie było nudno - tak się zawsze pocieszam.
***
Przez całe czternaście lat znajomości powtarzało się też to samo zachowanie Sekreta: zabieranie się w kierunku "do domu" i zatykanie się w kierunku "od domu". Występowało w różnym natężeniu, za czasów ogierzych bywało to drastyczne, natomiast w starszym wieku ledwo zauważalne. Ale było zawsze, zawsze. Ten koń miał nieomylny i bardzo czuły radar, który wciąż pracował w tle jego końskiej głowy i był nastawiony na stajnię. Część mózgu była zajęta pracą i sygnałami jeźdźca, nie przeszkadzało to jednak w niczym w jednoczesnym pilnowaniu sygnału. I nieistotne czy stajnia znajdowała się 200 m dalej, przez dwa płoty padoków, czy też była oddalona o 5 km przez łąki i lasy. Czuły folbluci radar odbierał sygnał z tą samą siłą.
Zatem na placu zawsze była jedna ściana "do stajni", gdzie konia trzeba było lekko przytrzymać, druga ściana "od stajni", na której z kolei trzeba go było pchać, i to już na wyjściu z narożnika. Doprowadzało mnie to do rozpaczy.
Kiedyś uznałam naiwnie, że na wielkiej łące mogę sobie ustawić tak długie boki prostokąta, że ten koń w końcu odpuści. Gdzie tam. Identycznie jak na ciasnym placu, garbił się i stękał w jednym kierunku, a w przeciwnym odpalał petardę. Nie dało się go zmęczyć, prędzej ja traciłam dech.
To samo było w terenie. Bardzo prosto - dopóki łeb konia był skierowany od stajni, Sekret szedł niby chętnie ale nie swobodnie, jakby coś go lekko przytrzymywało. Czasem to tempo i impuls były dla mnie nawet zadowalające. Jednak zawsze przychodził moment, gdy trzeba było zawrócić DO DOMU. Nieistotne, czy po wielkim łuku, czy okólnymi łąkami - w pewnym momencie igła kompasu znowu wskazywała właściwy kierunek! Sekret tylko na to czekał i zaczynał ciągnąć.
Na początku naszej współpracy były to żałosne obrazki. Usiłowałam nie pozwolić mu na wydłużanie kroku. Wobec tego skracał i wychodził do góry. Zamiast kłusem szedł ultrakrótkim galopkiem, mógł tak iść prawie tempem stępa. Miał bardzo krótka kłodę i świetną koordynację, nie przeszkadzało mu to wcale. Ale mnie tak! Więc walczyłam z tym jak umiałam. Potrafiłam dać mu po zębach, aby tylko wytrącić go z rytmu galopu. Woltki, serpentyny, przejścia, wszystko na krótkiej walczącej szyi, ze spiętym końskim grzbietem. Próba przejścia do stępa skutkowała z kolei caplowaniem. Och! to powodowało u mnie po prostu ataki złości i bezradności. Caplowanie również było dla mojego folbluta bardzo wygodne i można było tak podróżować setki metrów, koń się zapieniał pod siodłem ale nie odpuszczał. Próbowałam go w tym "przetrzymać" lecz niestety to on wygrywał.
Ciężkie to były czasy. Raz w rozpaczy próbowałam go nawet cofać dłuższy kawałek drogi powrotnej - to obrazuje jak bardzo ja sobie nie radziłam. W końcu postawiłam na unikanie prostych w kierunku "do stajni", całkowicie wyeliminowałam jakiekolwiek odcinki galopu w drodze powrotnej, a wracając kłusem reagowałam na każdą niepożądaną zmianę tempa karnym okrążeniem na łące, z przejściami i wyciszaniem.
Ostatecznie opanowałam to i złagodziłam, ale zajęło mi to lata. Tu pewnie też pomoc szkoleniowca zaoszczędziłaby mi łez, a koniowi obitego pyska i grzbietu.
***
To był taki dziwny folblut, który czasem wolał się zatrzymać i kopać na łydkę, zamiast od niej odejść. Nie mówiąc już o bacie! Na bat oddawał zawsze, i to szczególnie zaciekle i wysoko, tak że można było stojąc za nim oglądać popręg. Bat utrzymywał oczywiście pilność, ale tylko bardzo delikatnie używany. Jakiś czas jeździłam w ostrogach, dość łagodnych, a potem po kilku dniach je zdejmowałam i dalej pilnowałam czułości na łydkę. Wydaje mi się, że naprawdę starałam się dużo robić przez te wszystkie lata. Również w zakresie tych ćwiczeń ujeżdżeniowych, które mogłam opanować sama. Ale dość ciężko mi było bez pomocy z ziemi, na którą nigdy mnie nie było stać.
Efekt był taki, że ten koń w zasadzie nie był przejechany przez wędzidło, nie otwierał się poczas chodów roboczych. Za to po pewnym czasie czymś zupełnie łatwym było dla nas zagalopowanie ze stój od "wypuszczenia powietrza i pomyślenia". Zatrzymać z galopu roboczego do stój mogłam metodą Sally Swift, obniżeniem miednicy, już nawet bez dosłownego działania dosiadem, nie mówiąc o ręce. Super czułość i super sterowność, plus oczekiwanie na sygnał i czytanie w myślach - to się z czasem rozwijało i było dla mnie dużym pocieszeniem.
Czyste przejścia w dół były naszą mocną stroną, przejścia w górę w zasadzie też. "Tylko" ten impuls na odcinkach - czasem się pojawiał, ale częściej nie bardzo lub był wymuszony. No cóż, nie można mieć wszystkiego.
To był taki dziwny folblut, który czasem wolał się zatrzymać i kopać na łydkę, zamiast od niej odejść. Nie mówiąc już o bacie! Na bat oddawał zawsze, i to szczególnie zaciekle i wysoko, tak że można było stojąc za nim oglądać popręg. Bat utrzymywał oczywiście pilność, ale tylko bardzo delikatnie używany. Jakiś czas jeździłam w ostrogach, dość łagodnych, a potem po kilku dniach je zdejmowałam i dalej pilnowałam czułości na łydkę. Wydaje mi się, że naprawdę starałam się dużo robić przez te wszystkie lata. Również w zakresie tych ćwiczeń ujeżdżeniowych, które mogłam opanować sama. Ale dość ciężko mi było bez pomocy z ziemi, na którą nigdy mnie nie było stać.
Efekt był taki, że ten koń w zasadzie nie był przejechany przez wędzidło, nie otwierał się poczas chodów roboczych. Za to po pewnym czasie czymś zupełnie łatwym było dla nas zagalopowanie ze stój od "wypuszczenia powietrza i pomyślenia". Zatrzymać z galopu roboczego do stój mogłam metodą Sally Swift, obniżeniem miednicy, już nawet bez dosłownego działania dosiadem, nie mówiąc o ręce. Super czułość i super sterowność, plus oczekiwanie na sygnał i czytanie w myślach - to się z czasem rozwijało i było dla mnie dużym pocieszeniem.
Czyste przejścia w dół były naszą mocną stroną, przejścia w górę w zasadzie też. "Tylko" ten impuls na odcinkach - czasem się pojawiał, ale częściej nie bardzo lub był wymuszony. No cóż, nie można mieć wszystkiego.
***
I słowo klucz: RÓWNOWAGA. Wrodzona genialna równowaga Sekreta - wiem że na pewno nie była efektem wyszkolenia, on się z tym urodził.
To był koń, który przez czternaście lat biegania po różnych podłożach, różnym tempem, różnym stylem i w rozmaitym stopniu spięcia nerwowego, nigdy przenigdy się nie potknął. Może on był w poprzednim życiu kozicą, to by nawet pasowało do postury i koziołkowatego charakteru! Krótki, zamknięty w kwadracie, miał tę lekkość jakby tańca w naturalnych warunkach ruchowych. Bywałam tym zafascynowana, zdarzało mi się na przykład na dłuższym odcinku mocnego galopu w lesie obserwować jak on w jakiś niepojęty sposób omija korzenie czy jakieś patyki. Zmieniał odrobinkę rytm, płynnie zmieniał nogi, nie omieszkając czasem bryknąć, a lądując znów trafić kopytami tam gdzie trzeba. A przecież w tym samym czasie napierał na rękę, ustalał ze mną tempo, spinał się czy płoszył - a nogi kompletnie niezależnie od łba tańczyły, muskały w pędzie ziemię i nigdy żadna z nich nie dotknęła podłoża w niewłaściwym miejscu. Sekret się nie potykał, i nie musiał nawet patrzeć pod nogi, po prostu potknięcie to coś, co się nie zdarzało.
Jego zwinność i szybkość imponowała mi, to był jakiś cud natury.
Śmieliśmy się, że ten koń podczas deszczu wymija w biegu krople padające z nieba.
Bo też faktycznie nie przepadał za deszczem.