piątek, 22 maja 2020

O ściganiu się z koniem Jantarem czyli 200% zaskoczenia

Tak jak już pisałam na innym blogu, we wspomnieniu Sekreta - ten koń nie urodził się do wyścigów. Zauważyli to już ludzie, co go wyhodowali, zajeździli i puścili dwulatkiem na tor. Nie wiem gdzie biegał, ale sądzę, że nie miał do tego serca. Na jednym sezonie się chyba skończyło. Nic  dziwnego, koń o takim wzroście musiałby mieć ponadprzeciętne zdolności, żeby dać sobie radę "na turfie".
W moje ręce trafił trzylatkiem, i właśnie nie miał żadnych cech uważanych za typowe dla koni po torach. W ogóle się nie kładł na rękę, nawet nie ciągnął, nie był też zaszarpany, był leciutki, wręcz chował się. I nie odchodził od łydki, lecz brykał. Owszem, potem wpadł na pomysł kładzenia się na wodze "na delfinka", ale to nie miało nic wspólnego z tempem.

Sama ostrożnie spróbowałam parę razy puścić go w samotnym terenie tempem bez ograniczeń, a gdy skorzystał - jeszcze posłać do przodu. Raz wyraźnie poszedł, i wtedy straciłam na chwilę kontrolę nad tą zabawą. Zostawiłam ten temat i zadowalałam się regulacją tempa na znanym mi poziomie, czyli te 600m/min to były pewnie nasze maksima i to rzadko.

Możliwe, że mój foblut nigdy nie pojął o co chodzi z byciem na czele stawki. On raczej chciał zawsze być "w stawce", czyli w grupie. Może myliła mu się stawka ze stadem. Będąc na czele oglądał się, zamiast odejść od koni. Tak wyglądał na przykład pamiętny dla mnie blamaż podczas hubertusa, gdy zostałam lisem. To był antylis, lis przytkany, lis który strzygł uchem i okiem do tyłu i hamował, więc został złapany w pół minuty.  Okropny wstyd.

Moje własne doświadczenia wyścigowe były zerowe. I nie ciągnęło mnie do tego. Oczywiście raz z ciekawości podczas jakiegoś obozu, na którym były konie Marka Mioduszewskiego, spróbowaliśmy z Damianem jak to jest. Wzięliśmy w teren dwa folbluty, które były emerytowanymi zawodowcami. Kobyła miała jakąś karierę na torach i od paru lat rodziła źrebaki, a ogier był po steeplach. Ustawiliśmy je na długiej łące, skróciliśmy dla jaj strzemiona maksymalnie ile się dało w naszych starych skokówkach, zrobiliśmy fachowo mostki z wodzy i heja!  - sprawdzać czy załapią. Oooo.. załapały w dwie sekundy, i to tak, że momentalnie zabrakło nam łąki i zrobiło się nam bardzo, ale to bardzo gorąco i wcale nie do śmiechu...  Przy czym pamiętam, że ostatecznie drobniejsza kobyłka wzięła łatwo ramiastego ogiera - ale to był bardzo krótki dystans.

Prawdziwą lekcję dostałam jednak dawno temu od konia Jantara. Los zetknął mnie z nim i jego niesamowitą właścicielką gdzieś na Mazurach. Jej wuj był leśniczym, miał wałacha imieniem Łukasz i Jantar stał tam po znajomości. Był pięknym potężnym jasnym kasztanem z konopiastą grzywą i przynajmniej 3/4 zimnej krwi w swym grubokościstym cielsku. Wałach leśniczego był lżejszy w typie, ale też zdecydowanie zaprzęgowy. Z właścicielką Jantara zaprzyjaźniłyśmy się w sekundę, wuj udostępnił mi wałacha do dyspozycji i jeździłyśmy sobie we dwie w tereny. Bujałyśmy godzinami po mazurskich puszczańskich dzikich drogach, z wysoką miękka trawą, pławiłyśmy konie w jeziorach.
Były to jednak tereny bardzo szczególne, ponieważ właścicielka Jantara nad wszystko kochała wyścigi. Rok szkolny spędzała w Warszawie, gdzie co rano wsiadała na przejażdżki na Służewcu. Latem przyjeżdżała do swojego grubaska, siodłała go w wyścigówkę (tak!), pod którą kładła tylko tzw. szmatkę z numerem (naprawdę!). I jeździła - ale jak! Co ona zrobiła z tym koniem, do dziś nie rozumiem. Zimnokrwisty lub przynajmniej mocno pogrubiany koń został - być może wbrew swej woli - wzięty w trening wyścigowy. Efekty były niesamowite.
Na pierwszym wspólnym ze mną terenie jantarowa właścicielka najpierw sprawdziła jak sobie radzę w ogólności. Prowadziła jako czołowa i sprawdzała czy wciąż jestem z tyłu jeszcze na siodle. Wszystko było ok, więc zarządziła "kenterek". Nie było mi to słowo całkiem obce, uznałam że w żargonie to po prostu galop. Więc ruszyłyśmy galopem, na moje oko całkiem żwawo, na pewno około 350-400m/min, oba konie były więcej niż chętne. Dziewczyna obejrzała się, zapytała czy ok, a na moją twierdzącą odpowiedź zareagowała słowami: "To teraz ZAGALOPUJEMY". Zatkało mnie trochę, bo wydawało mi się, że właśnie już to robimy... I wtedy Jantar, sześćset kilo żywej wagi z konopiastą grzywą - po prostu wszedł w nadświetlną. Odjechał na pełnym szwungu. Koń Łukasz ruszył sam z siebie za nim. Przeżyłam najszybszy galop w moim dotychczasowym życiu. Tak to ja nigdy nie jechałam! Drzewa dosłownie zlały się w kolorową bezforemną masę, nie miałam nad niczym kontroli, dech mi zupełnie zatkało. Co to było! Jakim cudem te konie tak poszły?? Do dziś tego nie rozumiem. Wtedy miałam 15 lat, więc mało zgłębiałam, za to korzystałam z nowej zabawy! Nie jestem tylko pewna, czy wuj zdawał sobie z tego wszystkiego sprawę...

I po paru latach, gdy miałam już Sekreta, spotkałam Jantara w jednej z podwarszawskich stajni, w której staliśmy przelotem. Od razu odszukałam jantarową właścicielkę i stwierdziłam, że ani ona ani koń nic się nie zmienili. Ona wciąż kochała szybkość, a on wciąż był top-fit błyszczącym grubaskiem z napędem atomowym.
Postanowiłam zrobić dowcip Sekretowi.
Wyjechałyśmy we dwie: ciężki masywny Jantar czołowy, a z tyłu podskakujący, brykający drobny folblut. Sekret jak zwykle przejęty wyjazdem z innym koniem spinał się, wkurzał, wyrywał i ogólnie robił tzw. bydło. Na długiej ładnej drodze właścielka Jantara ruszyła "kenterkiem". Sekret, jak się tego spodziewałam, nie galopował za nim grzecznie, lecz poruszał się brykaniem. Łeb między nogi, baran za baranem. I wtedy Jantar odpalił swoje turbo i - oddalił się w  przód, z taką łatwością jakby mój koń szedł stępem a nie galopem. Sekreta zupełnie zatkało. To było przekomiczne - momentalnie przerwał swój występ, bo przestało mu się coś zgadzać. Jak to, gdzie jest koń z przodu? Jak to, nie ma go? Co? Zaraz, poczekaj, zaraz, eeeeeej! I Sekrecik ruszył ze wszystkich sił w swoich cienkich nogach i zebrał wszystkie geny słynnych przodków, Negresco i Saint Simona - i po dłuższych wysiłkach dopędził wreszcie kolegę o konopiastym ogonie i rozłupanym zadzie.
Ależ to było śmieszne!
Nie wiem jak potoczyły się losy Jantara, kontakt się urwał.
Nie zapomnę nigdy tego fenomenu. Być może amazonka odkryła w tym koniu ukryte serce wyścigowca, ale do dziś nie rozumiem, jak to było możliwe przy jego typowej budowie pociągowego stępaka.