piątek, 22 maja 2020

O ściganiu się z koniem Jantarem czyli 200% zaskoczenia

Tak jak już pisałam na innym blogu, we wspomnieniu Sekreta - ten koń nie urodził się do wyścigów. Zauważyli to już ludzie, co go wyhodowali, zajeździli i puścili dwulatkiem na tor. Nie wiem gdzie biegał, ale sądzę, że nie miał do tego serca. Na jednym sezonie się chyba skończyło. Nic  dziwnego, koń o takim wzroście musiałby mieć ponadprzeciętne zdolności, żeby dać sobie radę "na turfie".
W moje ręce trafił trzylatkiem, i właśnie nie miał żadnych cech uważanych za typowe dla koni po torach. W ogóle się nie kładł na rękę, nawet nie ciągnął, nie był też zaszarpany, był leciutki, wręcz chował się. I nie odchodził od łydki, lecz brykał. Owszem, potem wpadł na pomysł kładzenia się na wodze "na delfinka", ale to nie miało nic wspólnego z tempem.

Sama ostrożnie spróbowałam parę razy puścić go w samotnym terenie tempem bez ograniczeń, a gdy skorzystał - jeszcze posłać do przodu. Raz wyraźnie poszedł, i wtedy straciłam na chwilę kontrolę nad tą zabawą. Zostawiłam ten temat i zadowalałam się regulacją tempa na znanym mi poziomie, czyli te 600m/min to były pewnie nasze maksima i to rzadko.

Możliwe, że mój foblut nigdy nie pojął o co chodzi z byciem na czele stawki. On raczej chciał zawsze być "w stawce", czyli w grupie. Może myliła mu się stawka ze stadem. Będąc na czele oglądał się, zamiast odejść od koni. Tak wyglądał na przykład pamiętny dla mnie blamaż podczas hubertusa, gdy zostałam lisem. To był antylis, lis przytkany, lis który strzygł uchem i okiem do tyłu i hamował, więc został złapany w pół minuty.  Okropny wstyd.

Moje własne doświadczenia wyścigowe były zerowe. I nie ciągnęło mnie do tego. Oczywiście raz z ciekawości podczas jakiegoś obozu, na którym były konie Marka Mioduszewskiego, spróbowaliśmy z Damianem jak to jest. Wzięliśmy w teren dwa folbluty, które były emerytowanymi zawodowcami. Kobyła miała jakąś karierę na torach i od paru lat rodziła źrebaki, a ogier był po steeplach. Ustawiliśmy je na długiej łące, skróciliśmy dla jaj strzemiona maksymalnie ile się dało w naszych starych skokówkach, zrobiliśmy fachowo mostki z wodzy i heja!  - sprawdzać czy załapią. Oooo.. załapały w dwie sekundy, i to tak, że momentalnie zabrakło nam łąki i zrobiło się nam bardzo, ale to bardzo gorąco i wcale nie do śmiechu...  Przy czym pamiętam, że ostatecznie drobniejsza kobyłka wzięła łatwo ramiastego ogiera - ale to był bardzo krótki dystans.

Prawdziwą lekcję dostałam jednak dawno temu od konia Jantara. Los zetknął mnie z nim i jego niesamowitą właścicielką gdzieś na Mazurach. Jej wuj był leśniczym, miał wałacha imieniem Łukasz i Jantar stał tam po znajomości. Był pięknym potężnym jasnym kasztanem z konopiastą grzywą i przynajmniej 3/4 zimnej krwi w swym grubokościstym cielsku. Wałach leśniczego był lżejszy w typie, ale też zdecydowanie zaprzęgowy. Z właścicielką Jantara zaprzyjaźniłyśmy się w sekundę, wuj udostępnił mi wałacha do dyspozycji i jeździłyśmy sobie we dwie w tereny. Bujałyśmy godzinami po mazurskich puszczańskich dzikich drogach, z wysoką miękka trawą, pławiłyśmy konie w jeziorach.
Były to jednak tereny bardzo szczególne, ponieważ właścicielka Jantara nad wszystko kochała wyścigi. Rok szkolny spędzała w Warszawie, gdzie co rano wsiadała na przejażdżki na Służewcu. Latem przyjeżdżała do swojego grubaska, siodłała go w wyścigówkę (tak!), pod którą kładła tylko tzw. szmatkę z numerem (naprawdę!). I jeździła - ale jak! Co ona zrobiła z tym koniem, do dziś nie rozumiem. Zimnokrwisty lub przynajmniej mocno pogrubiany koń został - być może wbrew swej woli - wzięty w trening wyścigowy. Efekty były niesamowite.
Na pierwszym wspólnym ze mną terenie jantarowa właścicielka najpierw sprawdziła jak sobie radzę w ogólności. Prowadziła jako czołowa i sprawdzała czy wciąż jestem z tyłu jeszcze na siodle. Wszystko było ok, więc zarządziła "kenterek". Nie było mi to słowo całkiem obce, uznałam że w żargonie to po prostu galop. Więc ruszyłyśmy galopem, na moje oko całkiem żwawo, na pewno około 350-400m/min, oba konie były więcej niż chętne. Dziewczyna obejrzała się, zapytała czy ok, a na moją twierdzącą odpowiedź zareagowała słowami: "To teraz ZAGALOPUJEMY". Zatkało mnie trochę, bo wydawało mi się, że właśnie już to robimy... I wtedy Jantar, sześćset kilo żywej wagi z konopiastą grzywą - po prostu wszedł w nadświetlną. Odjechał na pełnym szwungu. Koń Łukasz ruszył sam z siebie za nim. Przeżyłam najszybszy galop w moim dotychczasowym życiu. Tak to ja nigdy nie jechałam! Drzewa dosłownie zlały się w kolorową bezforemną masę, nie miałam nad niczym kontroli, dech mi zupełnie zatkało. Co to było! Jakim cudem te konie tak poszły?? Do dziś tego nie rozumiem. Wtedy miałam 15 lat, więc mało zgłębiałam, za to korzystałam z nowej zabawy! Nie jestem tylko pewna, czy wuj zdawał sobie z tego wszystkiego sprawę...

I po paru latach, gdy miałam już Sekreta, spotkałam Jantara w jednej z podwarszawskich stajni, w której staliśmy przelotem. Od razu odszukałam jantarową właścicielkę i stwierdziłam, że ani ona ani koń nic się nie zmienili. Ona wciąż kochała szybkość, a on wciąż był top-fit błyszczącym grubaskiem z napędem atomowym.
Postanowiłam zrobić dowcip Sekretowi.
Wyjechałyśmy we dwie: ciężki masywny Jantar czołowy, a z tyłu podskakujący, brykający drobny folblut. Sekret jak zwykle przejęty wyjazdem z innym koniem spinał się, wkurzał, wyrywał i ogólnie robił tzw. bydło. Na długiej ładnej drodze właścielka Jantara ruszyła "kenterkiem". Sekret, jak się tego spodziewałam, nie galopował za nim grzecznie, lecz poruszał się brykaniem. Łeb między nogi, baran za baranem. I wtedy Jantar odpalił swoje turbo i - oddalił się w  przód, z taką łatwością jakby mój koń szedł stępem a nie galopem. Sekreta zupełnie zatkało. To było przekomiczne - momentalnie przerwał swój występ, bo przestało mu się coś zgadzać. Jak to, gdzie jest koń z przodu? Jak to, nie ma go? Co? Zaraz, poczekaj, zaraz, eeeeeej! I Sekrecik ruszył ze wszystkich sił w swoich cienkich nogach i zebrał wszystkie geny słynnych przodków, Negresco i Saint Simona - i po dłuższych wysiłkach dopędził wreszcie kolegę o konopiastym ogonie i rozłupanym zadzie.
Ależ to było śmieszne!
Nie wiem jak potoczyły się losy Jantara, kontakt się urwał.
Nie zapomnę nigdy tego fenomenu. Być może amazonka odkryła w tym koniu ukryte serce wyścigowca, ale do dziś nie rozumiem, jak to było możliwe przy jego typowej budowie pociągowego stępaka.

wtorek, 28 kwietnia 2020

Przekopanie ogródka folblutem

Nie umiem wyjaśnić, dlaczego dopuściłam do tej przygody.
Zresztą nie ja poniosłam konsekwencje własnej lekkomyślności, lecz ktoś inny.
Nic poważnego się nie stało, ale ogródka szkoda....

Znajoma rodziców miała działkę wypoczynkową niedaleko moich tras terenowych. Wielokrotnie zapraszała mnie na kawę, żebym zajechała do niej i odwiedziła, gdy będę przejeżdżała konno.
Jej wyobrażenia o jeździectwie były przyjemne i ukształtowały się podczas wożenia wnuków do stajni kucykowych. Jest to więc jak wiadomo sport elegancki, grzecznego błyszczącego konika czyści się kolorową szczotką, wsiada i konik rusza. A jak się chce, to konik stoi i czeka.

Ja chyba musiałam ogłupieć, żeby pewnej słonecznej niedzieli zgodzić się na tę propozycję.. Na moim folblucie. Może wizje spokojnej kawki na tarasie z pasącym się konikiem w tle były tak sugestywne, że w nie sama uwierzyłam? Naprawdę nie umiem wyjaśnić.

Przejechałam Sekreta z godzinkę czy półtorej w dobrym tempie po naszych leśnych i łąkowych trasach, następnie występowałam aby był całkiem suchy. Ze sobą miałam długi uwiąz a tranzelkę nałożyłam na kantar.

Słonko świeciło gdy dzwoniłam dzwonkiem przy wielkiej bramie tej sporej wiejskiej daczy. Dom z tarasem i kawką stał w głębi, za wysokim ogrodzeniem był najpierw pas zadbanych iglaków, z ziemią pomiędzy nimi wysypaną korą. Potem około tysiąca metrów kwadratowych koszonego trawnika. Dalej dom a za nim stary sad.  Bajka.
Gospodyni ucieszona czekała na tarasie nieco obawiając się czterokopytnego zwierza, ale w zupełności ufając że ja wiem co robię.
Byłam tego równie pewna. Rozsiodłałam, oprowadziłam i postanowiłam dla pewności trzymać w ręku długi uwiąz. Sekret w zasadzie zachowywał się dość spokojnie jak na niego. Rozglądał się krótko a potem rzucił się na trawę. Kawka pita z trawnika nie była wygodna, więc gospodyni nalegała, aby konika puścić. Wszystko zamknięte, wysoki płot, wielki ogród, niechże on sobie poje tej trawy. Hm......

Puściłam go, bo cały czas tylko żarł trawę.
Przez chwilę pasł się rozkosznie. Ale za chwilę konikowi coś strzela do łba. Najpierw się po prostu wytarzał, potem jak to on zerwał się jak rażony prądem i brykając ruszył dookoła ogrodzenia. Cel: stajnia. Kierunek: za płot. Nie da się, płot wysoki na dwa metry. Co robić - biegać z całej siły wzdłuż płotu a w narożnikach zawracać piruetem i zasuwać do drugiego narożnika, tam zawracać i tak bez końca, bez końca, bez kontaktu z niczym, od nowa i od nowa.
Mokry zdziczały folblut orał bez litości zadbane iglaki razem z korą, owoc ciężkiej pracy wynajmowanego ogrodnika...

Nie było łatwo go złapać.

Zamiast spokojnej kawki na tarasie było suszenie mokrego idioty podczas stępowania w ręku. Zdetonowana gospodyni na tarasie zapewniała, że nic nie szkodzi. Mówiła tak, ponieważ była dobrze wychowana. Ale chyba także dlatego, że nie odważyła się jeszcze iść dokładnie obejrzeć szkód.

Próbowałam potem dopytać czy zniszczył jakieś krzaki dokumentnie, i czy mogę je odkupić. Gospodyni odpowiadała, że nic poważnego, bagatelizowała i nie trzymała urazy. Bardzo miła osoba.
Więcej propozycji kawki "po drodze" jednak już nie było.

poniedziałek, 13 kwietnia 2020

Bliskie spotkania III stopnia

Kilka przygód, które miałam z tym koniem w terenie, utkwiły mi na zawsze w pamięci.


Przez około 10 lat wsiadałam na tego konia w zasadzie codziennie. W stajniach Orso i Helenów nie było ani sensownej hali, ani placu na którym można by jeździć w okresie jesienno-zimowym lub po zmroku. To były stajnie niskobudżetowe. Plac do jazdy zawsze był, ale nierówny, z kopnym podłożem (Orso), nachylony pod kątem (Helenów). Nie było mowy o bronowaniu grudy zimą czy systemach odwadniających, prowizoryczne oświetelenie pojawiło się w Helenowie chyba juz po naszej wyprowadzce.
Z racji tego, ze wsiadałam na konia przed zajęciami na studiach (a potem przed pracą) lub też wieczorem po zajęciach (pracy), to pozostawało mi jeżdżenie w tereny. W okresie zimowym jeździłam często na podmarznięte równe łąki, gdzie można było wyznaczyć sobie umownie czworobok (choćby śladem na śniegu), ósemki, przekątne itp, i w ten sposób przeprowadzić najprostsze ćwiczenia w trzech chodach. To całkiem dobrze działało.

Bywało, że wyjeżdżałam ze stajni w zimowy poranek gdy dopiero świtało. Lub też jeździłam w ciemne zimowe wieczory, po śnieżnych polach, czasem w świetle księżyca.

Nie mam pojęcia ile godzin spędziłam na grzbiecie tego konia, ile kilometrów przejechaliśmy razem. Niektóre obszary lasów i pól znaliśmy na pamięć. Czasem zapuszczaliśmy się dalej niż zwykle (np. wyprawy z Orso aż do wsi Kraszew Stary, na tę wycieczkę potrzeba było 2-3 h). Na ogół kręciłam się jednak przez około godzinę po stałych kwartałach. Preferowałam proste drogi w lesie, "kwadraty", drogi przeciwpożarowe idealne na grudę i mróz, a także płaskie polany, jesli były bez kretowisk. Udawało się z reguły i zmęczyć i odprężyć i rozluźnić  Sekreta.

Bardzo lubiłam wyjeżdżać po świeżym opadzie śniegu. Wtedy robiło się w kopnej bieli pierwszy ślad, z siodła było  to wrażenie jakby płynięcia, lotu, traciło się wyczucie tempa, dziwne wrażenie oderwania od ziemi. Koń radził sobie dobrze, chętnie parł do przodu w mniej lub bardziej głębokim śniegu. Uważałam zawsze, by uchronić go przed pułapkami i nie wprowadzić go na zakrytą śniegiem zamarzniętą kałużę. Raz się przecież wywróciliśmy.

Ufaliśmy sobie nawzajem.

***
Stado sarenek: spotykamy je kiedyś galopując przez bardzo rozległe łąki między Helenowem a Kraszewem. Te łąki miały po kilometr długości, były wspaniałe. Oczywiście nigdy po zasiewach! Albo rżyska, albo podmarznięte łąki zimą.
Z brzezin na skraju łąki wypada z boku spore stado saren. Biegną prawie na nas, a potem trochę odbijają w bok, ale bardzo blisko. Czy nie rozpoznały człowieka na koniu i wzięły Sekreta za jakiegoś dzikiego czworonożnego roślinożercę? Czy może nie liczyły się z tempem, jakie osiągnął koń? W każdym razie jesteśmy kilkanaście metrów od ostatniej sztuki i idziemy w tym samym kierunku. Tak blisko nie widziałam ich nigdy!
Sekret wyostrzył uwagę do maksimum, serce waliło mu w galopie jeszcze mocniej i widać było że był ogromnie przejęty tym spotkaniem. Z ciekawości przestałam go trzymać i dałam wolną rękę. W pierwszym momencie włączył turboprędkość, aby dopaść tego stada ziomków czy źrebaków. Byłam ciekawa, czy dogonię na folblucie stado pędzących saren? To była ciekawość myśliwego.
Jednak po kilku sekundach nagle mój koń zmienił zdanie. Gwałtownie przyhamował i odpuścił pogoń. Może wreszcie zorientował się, że to inny gatunek?
Nie goniłam go dalej, w ogóle nic nie zrobiłam, stado oddaliło się i bezpiecznie skryło gdzieś w dalekich zaroślach.


***
Innym razem w zimowy wieczór wracałam kłusem z terenu. Był śnieg, ale nie było ślisko. Udało mi się uspokoić konia, który jak zwykle ciągnął do domu. Szliśmy właśnie regularnym mocnym ale stabilnym kłusem. Po lewej stronie ścieżki była zamarznięta rzeczka Czarna, po prawej ściana ciemnego zaśnieżonego lasu. Przed nami jasno, równo, śnieg, świecił księżyc. Wtedy usłyszeliśmy nieprzyjemny dźwięk - najpierw koń, potem ja. To był dźwięk przedzierania się przez gałęzie. Przez chwilę myślałam, że to coś w rodzaju naszego własnego echa. Koń robił szum i skrzyp idąc energicznie przez śnieg, może jakoś ten hałas odbija się od krzaków i drzew? Ale dźwięk towarzyszył nam wyraźnie od pewnego momentu i szedł równo z nami - to nie było żadne echo, coś biegło w lesie za nami, wzdłuż naszej ścieżki. Pies? Coś dzikiego, dużego? Ale co, i po co? Próbowałam się obejrzeć, ale koń wpadał właśnie w panikę i moja kontrola była coraz gorsza. Nic nie szło za nami jasną ścieżką, ale dźwięk z lasu nie zostawał z tyłu. Wyobraziłam sobie dzika albo zdziczałego psa, a po chwili także ducha (!) i wtedy się poddałam i pozwoliłam Sekretowi zagalopować. Było to wbrew regułom ale uznałam, że oboje jesteśmy usprawiedliwieni. Dopadliśmy mostku i niewielkiego gospodarstwa przy szosie. Oczywiście nic nas nie goniło, ale skierowaliśmy się już szparkim stępem prosto do stajni.


***
Raz w terenie obserwowałam sarnę, która została wytropiona przez dwa psy. Scena rozgrywała się przed nami,  na rozległym ugorze, porośniętym rzadko wrzosem. Ugór opadał łagodnie ku rzeczce, za którą był już las. Zatrzymałam przejętego konia, widok był jak na dłoni.
Wszystko rozgrywało się może w 10 sekund. Jeden pies był mniejszy i szybko został z tyłu. Ale drugi wyglądał jak owczarek niemiecki i był szybki. Sarna biegła skokami, pies był już około 40-50 metrów od niej. Szła wprost na rzekę. Sama tafla wody w tej rzeczce miała może ze dwa metry szerokości, ale płynęła w szerokim niskim rowie. Od jednej krawędzi rowu do drugiej mogło być 6 metrów. Patrzyłam na pogoń nie wiedząc jak pomóc sarnie... Ale nie potrzebowała pomocy. Nie zmniejszając tempa doszła do krawędzi rowu i bez wahania jednym wdzięcznym susem znalazła się po drugiej stronie. Nie włożyła w to więcej wysiłku niż w zwykły sus galopu. Pokonała lotem na pewno przynajmniej 7 metrów, taka niewielka sarna! To było piękne.
Pies w pędzie miał mało czasu na reakcję ale jakoś zdążył -zaczął gwałtownie hamować na ostatnich metrach. Byłam pewna, że z tego tempa nie zdoła się zatrzymać, ale taki pies to jednak też wspaniała maszyna! Wyhamował na samej krawędzi. Z sarenką był bez szans.
Westchnęliśmy z folblutem i skierowałam go na łąkę na rozgalopowanie. Takie skoki to nie dla nas ;)

***
Podczas jednego z obozów na zamku w Gniewie urządziliśmy grę terenową. Dość daleko od miasteczka, dzieci chyba dotarły na miejsce zabawy samochodem (całkiem możliwe, że legendarnym Tarpanem).  Tzw. "kadra" obozowa, czyli wychowawcy i instruktorzy brali udział konno, dzieci - pieszo. Podzielone na grupy miały w kwartale lasu zdobywać punkty i znajdywać listy. Czyli RPG-Podchody. Ja na Sekrecie miałam też jakąś rolę, nie pamiętam, możliwe że łącznika. To były czasy, gdy w lasach nie było zasięgu, a telefon to była nokia "cegła" .
Kwartał był duży, a las stary - gdzieś koło Skórcza, nieopodal Puszczy Tucholskiej.
W pewnym momencie wybrałam się sama z jednej bazy do drugiej, aby coś sprawdzić czy przewieźć. Leśna droga wśród pagórkowatego boru starych sosen. Światło pada ukosem. Spokój.
Po prawej stronie drogi na wzgórzu zauważamy ruch-  najpierw koń a potem też i ja.
Między drzewami kilkadziesiąt metrów od nas przesuwa się bezszelestnie jeleń ze stadem łań! Płyną z boku wprost na drogę. Nas wmurowało. Koń chyba wstrzymał oddech, ja na pewno. Końskie serce wali między tybinkami, czuję wyraźnie. Widzimy jelenia i łanie z profilu, jak kilkanaście metrów przed nami bezgłośnie i lekko po kolei przesadzają drogę. Ogromne. Wielkie, wydawały mi się takie jak konie. Całe złote, magiczne, majestatyczne, królewskie. Już są po lewej stronie.  Ani się nie spieszą, ani nie zwalniają. Płyną między drzewami, za parę sekund nie ma śladu.
To jak znaleźć się na chwilę w środku arrasu.

***
Kolejna przygoda w nocnym zimowym pejzażu była najdziwniejsza z całej mojej historii samotnych podróży na końskim grzbiecie. A przecież jeździłam na wielu innych koniach również sporo sama, w różnych miejscach i warunkach.
Jest to historia nieprawdopodobna, ale autentyczna.
Tego wieczoru wracałam na Sekrecie do domu drogą po lewej stronie rzeki. Był styczeń, śnieg i lekki mróz. Po mojej lewej ręce ciągnęły się zawiane śniegiem łąki. Po prawej zamarznięta rzeczka. Za rzeczką znów droga wzdłuż jej brzegu, a dalej ściana gęstego młodniaka.
To było niecały kilometr od mostku. Sekret zatrzymał się nagle wpatrując się w coś po prawej stronie, na drugim brzegu rzeczki. 30-40 metrów od nas coś  jakby świeciło w śniegu. Podjechałam na tyle blisko ile koń się zgodził, bo potem zatrzymał się i w ogóle nie reagował, znów serce mu waliło jak młot.
Światełka były wysokości około 20-30 cm, blado zielonkawe, na ziemi w zaśnieżonej dość wysokiej trawie. Nie było widać źródła światła. Samo światło trochę takie jak w starej lampie gazowej, rozproszone jakby przez mleczną szybkę. Ale nie miały konkretnego kształtu, były wydłużone. Dwa obok siebie -  jedno wyższe, drugie niższe. Nieruchome.
Nie umiałam sobie tego w ogóle wytłumaczyć, a koń zaczynał się kręcić i gotować z przejęcia. Bał się tego wyraźnie i ustawienie go na wprost naprzeciwko tych świateł aby im się przyjrzeć było niemożliwe. Chciał uciekać do domu i to szybko. Ruszyłam więc zajęta tym aby przeżyć w siodle i nie zlecieć. Po kilkuset metrach wprowadziłam go na koło na łące, bo nie mogłam sobie z nim poradzić. Musiałam go wygalopować. Gdy odzyskałam trochę kontroli,  rzucałam okiem w stronę świateł przy każdym okrążeniu, już ich nie widziałam. Czułam się bardzo nieswojo. Sekret trochę odpuścił, wjechałam kłusem na mostek, tam przeszłam do stępa i obejrzałam się w stronę zjawiska. Zobaczyłam tam łunę czerwonego ognia, ale niewielką, nie w lesie tylko właśnie nad rzeczką. Przeraziło mnie to już kompletnie, odjechałam czym prędzej.
Następnego dnia była chyba sobota, udało mi się tam pojechać za dnia. Jechałam stępem po tej stronie rzeki, gdzie były światła. Szukałam jakichkolwiek śladów w śniegu, usiłując określić gdzie to mogło dokładnie być. Spodziewałam się pogorzeliska, śladów ognia. Nic. Zupełnie nic.
Do dziś nikt mi tego nie umie wyjaśnić. Ktoś poddał pomysł, że to samozapłon torfu. Nie ma tam torfu.
Więcej to się nie powtórzyło, ale omijałam to miejsce tej zimy.

sobota, 11 kwietnia 2020

Zwięzła racjonalna uwaga

Mój Kochany i Niezwykły Drugi Mąż 💗, który nie jest koniarzem, ale za to jest człowiekiem bardzo twardo stąpającym po ziemi, skomentował te historie następująco:

Jedyne co z tego zrozumiałem, to to, że ten Twój koń kompletnie nie nadawał się do tego, do czego był użytkowany.


I to jest bardzo trzeźwa uwaga, i nie umiem znaleźć żadnych argumentów do dyskusji z tym stwierdzeniem.
Może poza tym, że nie miałam innego konia na pokazy. I nie mieliśmy innego pomysłu na sfinansowanie tak absurdalnie drogiej i idiotycznej pasji, jak właśnie użytkowanie  naszych koni latem na pokazach.
I jeszcze, że nie umiałam sprzedać Sekreta, żeby potem kupić sobie inny, lepszy egzemplarz.....

***

Inna sprawa, że tutaj opisuję historie i przeżycia. Większość z nich zapisała mi się w pamięci, bo była wyjątkowa - tzn. że coś przebiegło inaczej niż zwykle.
Z tych opowieści wyłania się więc jednostronny obraz: szalonego folbluta, który z nerwów omal nie powoduje wypadków śmiertelnych.

Prawda jest jednak inna. Ten koń został niejako wtłoczony wbrew swej woli w różne akcje, z którymi  jednakowoż naprawdę szybko się pogodził. Bo większość zadań wykonywał karnie, ogromna większość wyjazdów to były wyjazdy udane. Nie nadawał się oczywiście do:
- wleczenia
- damskiego siodła (trzeba by było szyć na miarę, a my pożyczaliśmy z TKKF piękne stare duże damskie siodło z czasów starej Rewii, i w tym siodle wspaniale pracował koń Stefan)
- szarży na oddział pieszych tarczowników (to robiła Malwina)
- wspinania (bo świadomie go nie uczyłam)
- pokazu skoków (bo nie byliśmy wyszkoleni)
- nocnych oblężeń z fajerwerkami
- dżygitu
- prawdziwego joustingu

Natomiast udało się go skutecznie i bezproblemowo używać w następujących numerach:
- pokaz solo prostego ujeżdżenia (dla laików oczywiście) z efektownym położeniem, przy czym dobrze wyglądały tu stylizacje hiszpańskie, wielowarstwowe falbaniaste suknie, klimaty 19-wieczne itp.
- stęp hiszpański
- pokaz przejazdu z rozwijającym się za koniem 10- metrowym sztandarem (ważne było dobre tempo, aby cały sztandar rozwinął się i był w łopocie w powietrzu)
- lekkie numery rycerskie, łuk, szabla, popisy zręcznościowe z długą bronią drzewcową, często clou była scena gdy podczas pojedynku koń był kładziony, to zawsze się podobało.
- proste numery z ogniem
- rozmaite bitwy i inscenizacje grupowe, w których grał "sztukę", tzn. nie grał pierwszoplanowych ról, tylko "robił tłok"

Czy to mało na tak gorącego folbluta?

Nie.
Ale mój Kochany Drugi Mąż ma rację, bo to po prostu nie był właściwy koń :)

poniedziałek, 6 kwietnia 2020

Loty nad ziemią

Niewiele przydarzyło mi się upadków z tego konia, ale wszystkie bardzo dobrze pamiętam.

                                                                       ***
Lot 1. 
Wyjeżdżam w teren ze stajni pana Macieja w Wołominie. Zima, mróz, ale na piaszczystych leśnych ścieżkach dobre warunki na kłus. Najpierw około 100 metrów przez młody las, potem bardzo ostrożnie przekraczam pokrytą lodem i śniegiem szosę.  Koń ślizga się a ja się boję upadku. Potem już wjeżdżam spokojnie w las, po 5-10 minutach ruszam kłusem. Sekret jest nabuzowany, spięty i bardzo czujny. Ja raczej uważam, ale nie czuję się szczególnie niepewnie, las jest pusty i cichy. Podjeżdżam mocniejszym kłusem pod wzniesienie, siedząc w półsiadzie.  Pamiętam dokładnie, że siedziałam w równowadze, ale byłam nastawiona na zmianę balansu na szczycie wzniesienia. Aż tu nagle 2 metry przed tym najwyższym punktem ZWROT i krótki lot! Sekret zobaczył za górką jakichś ludzi z psem - oczywiście o ułamek sekundy wcześniej niż ja. W kolejnym ułamku sekundy wykonywał obrót o 180 stopni, którego ja nie wysiedziałam. Gdy się zorientowałam, że właśnie się zbieram i wstaję z zaśnieżonego kopnego piachu, to mogłam już tylko zobaczyć jego zad kilkadziesiąt metrów ode mnie. Z całej siły ruszył natychmiast do stajni, nie tracąc ani jednego momentu. 

Zrozpaczona, ruszyłam biegiem jego śladem. Byłam przerażona bo wyobraziłam sobie, jak w pędzie przewraca się podczas przebiegania przez tę oblodzoną szosę. Wyobraźnia podsunęła mi od razu wizję nadjeżdżającego samochodu i obrazki jak z początku filmu "Zaklinacz koni". Prawie szlochając z rozpaczy biegłam za nim bez tchu. Gdy byłam blisko szosy, ku swojemu przerażeniu zobaczyłam stojące na poboczu auto, a przy nim ludzi. Przez głowę przebiegała mi jedna myśl: "Tylko nie to! Proszę, tylko nie to..". Musiałam wyglądać zaskakująco, gdy dopadłam Bogu ducha winnych obcych ludzi zdyszana, mokra, zapłakana i ściskająca w ręce bat. Już jak do nich dobiegałam, zobaczyłam, że jednak NIC nie leży przed ich autem. Zatrzymali się, bo mieli awarię czy chcieli się wysikać, a nie dlatego, że uderzyli w konia... Zapytałam, czy nie widzieli jakiegoś konia odpowiedzieli, że owszem, przebiegł przez szosę, całkiem niedawno, i pobiegł o tam. Byli pod wrażeniem jego tempa. 
Ruszyłam dalej już spokojniej, od stajni dzieliło mnie 200 metrów. Sekreta zastałam w rękach stajennego, oprowadzał go spokojnie wokół ogromnego klombu przed stajnią.

***

Lot 2.
Sekret wspina się i robi delfinki na hali w Wołominie. Hala jest mała, ciasna i bardzo niebezpieczna, ponieważ betonowa podmurówka wysokości ok. 80 cm nie jest niczym zabezpieczona i jej rant obiega wokół cała halę, oprócz drzwi. Powyżej jest ściana z desek, ale cofnięta o 20 cm.

On się wspiął tak gwałtownie, że zaskoczona nie wytrzymałam,  spadając przechyliłam siebie i jego na bok, zjechałam bokiem po końskim zadzie i boku. Lecąc miałam w oczach tę przeklętą betonową krawędź. Wylądowałam bezpiecznie na nogi, nie puściłam nawet wodzy. Paskudna sytuacja, i ona też zaważyła na decyzji o kastracji. 


***
Ostatnie dwa zdarzyły się na pokazach i były naprawdę barwne.

Lot 3.
Jesteśmy całą grupą w warszawskich Łazienkach. Robimy duży pokaz, na pewno wiecej niż na 6 koni. Zleceniodawcą jest Urząd Miasta Warszawy, realizujący w parku Łazienkowskim część obchodów Dnia Wojska Polskiego. Zdaje się, że to święto było wówczas dość młode. Obchody i cała oprawa nie miały jeszcze ustalonego przebiegu, wszystko było trochę na wariata. Dlatego też udało się załatwić występ tak niewielkiej grupy pokazowej jak Damiana.
Przygotowywaliśmy się przejęci w klubie Hubert. Kilka klubowych koni i jeźdźców też zostało zaangażowanych. Mam wrażenie, że grupa Piotrka Szakacza już wtedy się zaczynała się wyodrębniać, w każdym razie na pewno kilku z nich pojechało z nami. Grali nie tylko ułanów ale też inne tematy.

Ten pokaz historyczny był oczywiście tylko jedną z wielu rozmaitych atrakcji Święta Wojska.  Odbywał się na tym wielgachnym placu za szklarniami, czyli na dawnej łazienkowskiej Ujeżdżalni. Stały tam wtedy prowizoryczne trybuny, chyba z zadaszeniem nad częścią miejsc, gdzie zasiedli oficjalni goście.
Ja na Sekrecie brałam udział zapewne także w części rycerskiej, choć w ogóle tego nie pamiętam. Wszystkie wspomnienia przyćmił nasz występ w numerze XVII-wiecznym.

Tylko jak to szło? Na pewno było dwóch szlachciców, były też czarne charaktery w postaci pieszych kozaków, było coś z wleczeniem pojmanych jeńców.. a ja wystąpiłam dumnie jako szlachcianka. Strój, uzbrojenie i charakter postaci zbliżone do Basieńki z ekranizacji "Pana Wołodyjowskiego", z tym że mój "bachmacik" to był kopnięty folblut, a zamiast prawdziwych pistoletów miałam atrapy na kapiszony.
Miałam zdaje się zagrać szarpaninę z pieszymi Kozakami, którzy na mnie napadają. W sukurs przybywają mi dwaj konni Polacy, wspólnymi siłami odpieramy atak i kozacy idą na sznur. Lub może odwrotnie, to ja wpadam galopem w scenę szarpaniny...

Do sedna.
Zatem wjeżdżam galopem w zamęt, ktorego podstawą jest kręcenie koniem wokół innych koni, jakaś krótka pozorowana walka na szable, Kozacy atakują rohatynami, krzyki, hałłakowanie,  kurz i sporo improwizacji. Być może Sekret był wtedy też przewracany i potem wstawał? Wszystko idzie znakomicie, szlachcianka i szlachcice górą. Moi towarzysze ruszają zwycięskim galopem, ja za nimi. Oklaski, już runda honorowa wokół ogromnego placu. Wtedy właśnie niesiona kozacją fantazją i dobrym nastrojem wyciągam drugi pistolecik zza słuckiego pasa, związane w supeł wodze puszczam luzem na szyję konia. W obu rękach pistolety, którymi można teraz wymachiwać nad głową wołając "Vivat, vivat!!!!!! Juhuuuuuu!!!! ". Co prawda mój koń bryka przy tym wyżej swoich uszu, podniecony do granic możliwości muzyką, występem a przede wszystkim galopem z innymi końmi. Ale jego brykanie znam przecież na pamięć, więc wiwatuję i macham ile sił.
I nagle - ja klęczę w piachu.
Co się stało? Gdzie mój koń, gdzie są wszyscy?
Mój koń jest na drugim końcu placu, goni z wszystkich sił resztę i cały czas bryka, w chmurze kurzu.
Jestem sama na środku, centralnie przed główną  trybuną.
Wstaję, w obu rękach pistolety... Co mam robić??
Patrzę na trybuny i oficjeli, którzy patrzą na mnie. Staram się uśmiechnąć a potem kłaniam się nisko, i prędziutko wybiegam z placu. Koniec tej części pokazu.
Potem wszyscy twierdzili, że to wyglądało jak zaplanowany numer.
Hm.

***
Lot 4.
Malbork, nocne Oblężenie zamku.Tłumy widzów na brzegu rzeki. Kilka oddziałów pieszych, hałasujących blachami. Armaty. My w kilka koni na wałach von Plauena. To szeroki na kilkanaście metrów wał ziemny między fosą a rzeką, wzdłuż rzeki. Po stronie fosy zbocze tego wału jest bardzo strome, pionowe, i ma 2-3 m wysokości. Krawędź zaznaczona jedynie półmetrowej wysokości murkiem. Po drugiej stronie zbocze jest łagodniejsze, zakrzaczone, sięga do doliny rzeczki.
Za dnia mieliśmy tam próby, więc wszystko obejrzeliśmy. Gramy z kilkoma innymi ekipami konnych. Nie wszyscy mamy to samo podejście do sprawy. Damian jest zdania, że miejsce jest niebezpieczne dla koni podczas nocnych pokazów i żąda oznakowania urwistej strony taśmą, ja teżu uważam że to warunek minimalny, aby tu grać nocą. Pozostali konni uważają, że przesadzamy -  mimo tego taśma się pojawia.
Potem próba z fajerwerkami. Konni mają wyjść wszyscy razem z dwóch stron (rycerstwo polskie vs zakonne) w  najszerszym miejscu wału i zrobic tam dwa czy trzy najazdy, kilka pojedynków i zjechać. Okazuje się, że pirotechnicy są słabo osiągalni i kontakt z nimi jest jakiś utrudniony. Domagamy się, aby koniecznie ale to koniecznie czekali z fajerwerkami aż wszyscy konni zjadą z placu. Na próbie to się mniej więcej udaje. Ale to było za dnia.

Sekret w ogóle nie znosił fajerwerków oraz otwartego ognia. Nie dla niego były nocne inscenizacje z pochodnią, trzymaną przez jeźdźca i podpalanie (sztucznych) wiejskich chat. Wybuchy znosił dobrze, muzykę i hałas blach również, ale ognie sztuczne to było troszkę za wiele.

Podczas prób widziałam, że wszystko kosztuje go sporo nerwów, ale był pod kontrolą a po przejazdach uspokajał się dopóki był między końmi.
Pokaz się rozpoczyna. Trwa tzw. "Światło i dźwięk", czekamy strasznie długo w ciemnościach, niektóre konie -w tym mój foblut -gotują się już z nerwów. Akcja, wyjeżdżamy. Jest gorzej niz myślałam. Oślepiają nas reflektory, w ogóle nie widzę ani murka ani taśmy, mam nadzieję, że Sekret widzi gdzie biegnie. Trzymam się środka. Najazd, drugi - i wtedy... pirotechnicy nie czekają! Puszczaja pełna wersję fajerwerków, gdy jeszcze 3/4 konnych jest na placu. Straszliwy wizg, świst, syczenie, które narasta i się zbliża. Poza tym normalne efekty świetlne. Ale dźwięk! To jakieś przeklęte diabelskie wynalazki, gorzej niż ostrzał z działek przeciwlotniczych. Konie w większości reagują paniką i rozpryskują się na różne strony.
W tym momencie dzieje się coś, co mi się zdarzyło tylko raz. Sekret kompletnie zrywa ze mna łączność. W sekundę przepalają mu się wszystkie styki. Koszmarne uczucie, że nie mam nic, żadnych sterów, pędzimy przed siebie. Brak kierownicy brak hamulców. Przerażenie. Strach, ze spadniemy w ciemności z wału i połamiemy się oboje na śmierć. Idziemy prosto na to zbocze w kierunku rzeki, i to tempem maksymalnym. Nie mogę mu skręcić nawet łba, beton w pysku, wiezie mnie w ciemność.
To wszystko trwa ułamki sekund.
Nie wiem czy to była moja decyzja.
Chyba raczej decyzja mojego przerażonego ciała, szybsza niz myśl: katapultuję się, ze strachu przed śmiercią. Jak? Nie wiem. Po prostu nie ma mnie już w siodle.
Ląduję na trawie na kolanach, wjeżdżam na tych kolanach ślizgiem w grupę jakichś ludzi. Co gorsza w ręku mam ciągle miecz, na sobie szaty i lekką zbroję i hełm. Ludzie, w ktorych się omal nie wbijam, to grupa dzieciaków! Skąd i kto zaangażował tam dzieci? W nocy, w środku tego niebezpiecznego pokazu? Miały po kilkanaście lat, to była jakaś grupa muzyczna. Absurd. Nie wiem, kto się bardziej przeraził. Ja - tego że ich prawie uszkodziłam lądując w nich. Czy oni, zaatakowani prawie z powietrza..
Nie miałam czasu tego roztrząsać. W głowie miałam tylko jedno: "Sekret nie wyhamował przed tym zboczem, wpadł tam na łeb na szyję, połamał się i leży na dole!!!!" Wymijam nic nie rozumiejące dzieci, lecę go po ciemku szukać, zrywam hełm, pytam ludzi czy widzieli konia. Mało kto rozumie o co mi chodzi. W dole ciemno, krzaki. Wreszcie dociera do mnie, że ktoś go złapał tu na wałach. Zawrócił (jak? kiedy? chyba w powietrzu) i uwolniony ode mnie skierował się do koni. Biegnę, sprawdzam, cały i zdrowy. Wdrapuję się na siodło.
Wszystko skończyło się dobrze.
To było ostatnie nocne oblężenie, na które pojechał ten biedny folblut....

***
Jeszcze jedno rozstanie z siodłem mi się przypomniało!
Zimowy samotny wyjazd w teren nad rzeczkę Czarną opodal stajni Orso. Koń płoszy się czy spieszy, w każdym razie wpadamy na lód pod śniegiem. Poślizg, i nagle łupiemy oboje bokiem w lód. Sekret się wywrócił. Zrywa się od razu, ja próbuję wsiąść ale odkrywam że lewe strzemię jest zdeformowane. Porządne mosiężne strzemię zostało spłaszczone przez uderzenie końskiego ciała o lód, strzemię dostało się koniowi pod żebra. Oglądam boki i nogi konia, żadnych śladów. Wsiadam z prawej strony, sprawdzam regularność ruchu, wszystko ok. Po powrocie do stajni proszę Damiana o naprostowanie strzemienia, udaje się to jakoś ale nie do końca. Gruby kawał metalu, a jednak w ułamku sekundy koń go zgniótł swym żebrem... Już zawsze w tym siodle lewy kabłąk strzemienia wyglądał trochę inaczej.


***

Więcej upadków z Sekreta mi się nie zdarzyło.
To dzięki Prezesowi, czyli p. Włodkowi Kościeszy. Prezesie, do dziś mam w uszach: "Wysoki półsiad, palce do konia, i koń może robić wszystko"
I tak właśnie było bo zawsze stosowałam się do tej rady! :) Dzięki temu Sekret mógł sobie sadzić barany tak wysokie jak chciał i kopać powietrze na wysokości 3 metrów, a ja po prostu miałam palce do konia i przeważnie bez większego wysiłku wysiadywałam te akcje.

piątek, 3 kwietnia 2020

Folblucie zdrowie

Sekret pod kilkoma względami był wzorcowym przykładem rasy "pełna krew angielska".
Głowę miał zresztą też angielską, z tą swoją nadreaktywnością, nerwami na wierzchu, odgadywaniem myśli jeźdźća. Ale tutaj chodzi mi o zdrowie fizyczne.
W tym koniu było naocznie widać efekt setek lat myśli hodowlanej - co prawda efekt ten nie ujawnił się akurat w obszarach najbardziej pożądanych w rasie xx,  czyli w możliwościach wyścigowych. Natomiast stalowa odporność, wytrzymałość fizyczna mimo delikatnej i leciutkiej budowy, również błyskawiczna regeneracja a także tzw. konstytucja - to wszystko było na pewno efektem jego w 100% "czerwonego" papieru.
Mówi się, że folbluty są wskutek ostrej selekcji końmi z żelaza. Tak było z Sekretem - to był żelazny konik.

Oczywiście nie był nigdy użytkowany w żadnym wyczynowym sporcie, praca na torze w wieku dwóch lat skończyła się po jednym sezonie, skokowo był w ogóle nie próbowany. Jednak biorąc pod uwagę liczne występy na pokazach kaskaderskich a także inne moje pomysły (zabawa typu polo, amatorskie krosówki, rajdy, ciąganie go wiecznie przyczepami na pokazy dniem i nocą), to ten koń był użytkowany jednak trochę więcej niż rekreacyjnie-amatorsko.
I nigdy nic mu nie było. Trzeba też brać pod uwagę jego ciężkie dzieciństwo: ta obora z krowami, obroża, i buraki w żłobie!
A mimo tego zawsze zdrów.

Przypominam sobie dosłownie trzy problemy zdrowotne Sekreta w ciągu 14 lat, wymagające pomocy lekarza.

Pierwszy problem to przeziębienie gdy miał 4 lata. Lekka temperatura, kaszel, katar. Złapał to od jakiegoś śląskiego źrebaka w Wołominie. Leczenie pod okiem weterynarza, dostawał jakieś leki podskórnie. Pamiętam długie inhalacje nad wiadrem z naparem z ziół i soli, gdy koń stał cierpliwie z kocem na łbie. Stał i całkiem spokojnie znosił te pomysły. Przeszło i nie wróciło.

Drugi: podbicie podczas kilkudniowego rajdu, ostra nagła kulawizna, okłady wg zaleceń weterynarza, ujście ropy przez koronkę (trochę nas przeraziło) i temat zostal zapomniany.

Trzeci: problem skórny. Byłam wtedy w pierwszej ciąży, postanowiłam nie kusić losu i przenieść Sekreta do oddalonej i tańszej zarazem stajni. Razem z nim pojechała Malwina. Stajnia była odległa ok. 35 km od domu, więc można było raz na tydzień pojechać do koni, przelonżować, zadbać itp. Niestety po około dwóch miesiącach odkryliśmy z przerażeniem przy kolejnej wizycie (a może po jakiejś dłuższej pauzie?) że oba konie są zarażone jakimś grzybem! Rozpacz, awantura, weterynarz, leki, metody domowe i ogólna panika. Nie pamiętam czy udało się wykazać, że zaraziły się od innych tamtejszych pensjonariuszy. Podstawową sprawą było dla nas wyleczenie i szybkie zorganizowanie ewakuacji.
Jak tylko konie zostały wyleczone i objawy minęły, przeprowadziliśmy je do Dąbrowicy - przynajmniej tak mi się teraz wydaje, że to wtedy wylądowały w Dąbrowicy.

Jeśli chodzi o kontuzje "przy pracy" to w zasadzie ich nie było.
Za to przypadkiem całkiem pasującym do Sekreta było urwanie sobie nosa.
Stał wtedy w Wołominie u pana Macieja. Nie w murowanej stajni, lecz w stanowiskach zbudowanych na terenie tamtejszej hali, która była dość mała i wąska (jak na halę do jazdy). Nie było tam poideł, tylko wiadra w starych dobrych stalowych obręczach. Wszystkie konie miały ten sam zestaw: czarne plastkiowe wiadro, i obręcz. Ale tylko Sekret musiał koniecznie uprzyjemniać sobie czas wyciąganiem swojego pustego wiadra i wyrzucaniem go nad drzwiami boksu na korytarz. Wskazuje to zresztą na fakt, że wiadro po prostu zbyt często bywało puste!
No i pewnego dnia niestety zaczepił jakoś o ostry element, może o obręcz. Koniec zabawy był dość krwawy, choć niegroźny. Stajenny znalazł go (czy może ja go znalazłam i zawołałam stajennego) z dość długim paskiem skóry zwisającym z chrap, na którym to pasku wisiało sobie wiadro. Skóra pochodziła z nozdrza, a właściwie z obwodu nozdrza. Ciężko to wyjaśnić, ale widok był niezapomniany. Ucięliśmy ten pasek skóry po prostu nożem, a wiadro od tej pory było mocowane  do obręczy karabińczykiem. Rana zagoiła się błyskawicznie i do końca życia mój koń miał obie chrapy odrobinę inaczej ukształtowane, prawa była płaska, jakby przycięta o pół centymetra.

Raz w Chwalimierzu przyjechał nowy owies, czy też mieszanka owsa z jęczmieniem. Stajnia w Chwalimierzu w ogóle z reguły nie była wzorem zaopatrzenia, ani w pasze treściwe ani objętościowe. W każdym razie zdecydowaliśmy się skarmiać tą mieszanką bo nie było nic innego. Ku naszemu przerażeniu następnego dnia i Sekret i jego półbrat Kaskader (i jeszcze kilka innych koni nie wychodzących ze stadem) stały w stajni na okrągłych spuchniętych jak balony nogach! Przebiałkowanie! Szkolny głupi niebezpieczny błąd. Minęło po odstawieniu paszy, zupełnie nie pamiętam co w zamian im dawaliśmy i skąd się udało to zdobyć. Nie powtórzyło się.

Może zdrowie Sekreta robiło na mnie wrażenie, bo wyróżniał się na tle naszych koni. Był jedynym koniem zawsze zdrowym i zawsze sprawnym. Nigdy jakichś dziwnych kulawizn, ochwatów, kolek, bóli brzucha, nic nigdy.
Z nim był inny kłopot: poza mną nie bardzo było kogo na niego wsadzić. I to pomimo tego, że był zdecydowanie najlepiej ujeżdżonym i najlepiej wychowanym koniem z naszej grupy.
Po pierwsze był pobudliwy i miał opinię brykacza, po drugie był zbyt drobny pod kogoś ponad 60kg wagi. Przynajmniej my tak uważaliśmy! I nie pozwalaliśmy nigdy wsiadać komuś większemu ode mnie, ani też komuś dysponującemu mniejszym warsztatem.
W czasie mojego połogu wsiadał na niego Damian, ale w drodze wyjątku i nieczęsto.
Na krótkie okresy udawało nam się czasem znaleźć osobę lekką, dobrze jeżdżącą i odpowiedzialną. Nie było to jednak łatwe.

Muszę też przyznać, że z TKKF Hubert wynieśliśmy oboje z Damianem pewne żelazne reguły jeździeckie. Należało do nich obowiązkowe rozprężanie konia przynajmniej 15 minut przez rozpoczęciem pracy, unikanie twardych, śliskich, grząskich podłoży, praca na regularnym czworoboku z wyjeżdżaniem narożników i pilnowaniem prostości konia (co często bywało trudne w niektórych pensjonatach). Także pomysły typu wesołe galopady w grupie znajomych nigdy nie były w naszym stylu. Byliśmy nudziarzami, którzy wiecznie trzęśli się nad swoimi końmi i wciąż byliśmy ostrożni. Nie śćigaliśmy się dla zabawy po rżyskach i korzeniastych trasach, nie chcieliśmy jeździc z obcymi, nie wyjeżdżaliśmy do lasu galopem prosto od stajni. Woleliśmy odpuścić sobie i koniom np. udział w towarzyskich biegach hubertowych z grupą ludzi, których słabo znaliśmy. Co prawda nasze konie były użytkowane "dziwacznie", musiały biegać w kropierzach, w damskich siodłach, ze sztandarami, skakać przez ogień czy się przewracać. Ale zawsze było to poprzedzone rozgrzewką, która dla mnie była po prostu regularną rzetelną pracą ujeżdżeniową na kołach, prostych i woltach. Byłam zawsze zdania, że koniowi pokazowemu normalna ujeżdżeniowa praca pod siodłem nie zaszkodzi tylko pomoże. Nie wszyscy jeźdźcy zaangażowani w pokazy kaskaderskie byli tego zdania.

Również z Huberta wynieśliśmy głębokie przekonanie, że "psim obowiązkiem" jeźdźca jest zapewnienie koniowi codziennego regularnego treningu w ramach jego możliwości. To wynikało zapewne w części z faktu, że Hubert nie mial nigdy prawdziwych regularnych padoków, a już na pewno nie w czasach gdy się tam uczyliśmy. Konie wychodziły ze stajni jedynie do pracy. Oczywiste więc było, że zostawienie konia na cały dzień w stajni to proszenie się o kłopoty.
I tak dopóki Sekret nie stanął wreszcie w stajni z padokami, to przez te wszystkie lata miałam w głowie imperatyw: codziennie wsiąść, i to porządnie, na godzinę czy półtorej, jeśli podłoże pozwala to z galopem. Niezależnie od pogody itp.
Myślę, że to też dobrze robiło temu koniowi. Chociaż kto wie, może jego geny wytrzymałości były tak silne, że zniósłby w równie dobrym zdrowiu także inne traktowanie?





poniedziałek, 30 marca 2020

Impuls i inne wojny

Nigdy nie uzyskałam na tym folblucie właściwego impulsu podczas pracy tzw. ujeżdżeniowej.
Pół jazdy się go pchało (przy czym mogłam swobodnie rozwijać swoje błędy jeździeckie, takie jak łydka pompująca itp). Drugie pół jazdy walczyło  się z nim bo obudziwszy się, lubił brykać.
Nie udało mi się nigdy przerwać tego zaklętego kręgu, jedynie go złagodzić. Cóż, przynajmniej nie było nudno - tak się zawsze pocieszam.

***

Przez całe czternaście lat znajomości  powtarzało się też to samo zachowanie Sekreta: zabieranie się w kierunku "do domu" i zatykanie się w kierunku "od domu". Występowało w różnym natężeniu, za czasów ogierzych bywało to drastyczne, natomiast w starszym wieku ledwo zauważalne. Ale było zawsze, zawsze. Ten koń miał nieomylny i bardzo czuły radar, który wciąż pracował w tle jego końskiej głowy i był nastawiony na stajnię. Część mózgu była zajęta pracą i sygnałami jeźdźca, nie przeszkadzało to jednak w niczym w jednoczesnym pilnowaniu sygnału. I nieistotne czy stajnia znajdowała się 200 m dalej, przez dwa płoty padoków, czy też była oddalona o 5 km przez łąki i lasy. Czuły folbluci radar odbierał sygnał z tą samą siłą. 

Zatem na placu zawsze była jedna ściana "do stajni", gdzie konia trzeba było lekko przytrzymać, druga ściana "od stajni", na której z kolei trzeba go było pchać, i to już na wyjściu z narożnika. Doprowadzało mnie to do rozpaczy. 
Kiedyś uznałam naiwnie, że na wielkiej łące mogę sobie ustawić tak długie boki prostokąta, że ten koń w końcu odpuści. Gdzie tam. Identycznie jak na ciasnym placu, garbił się i stękał w jednym kierunku, a w przeciwnym odpalał petardę. Nie dało się go zmęczyć, prędzej ja traciłam dech.
To samo było w terenie. Bardzo prosto -  dopóki łeb konia był skierowany od stajni, Sekret szedł niby chętnie ale nie swobodnie, jakby coś go lekko przytrzymywało. Czasem to tempo i impuls były dla mnie nawet zadowalające. Jednak zawsze przychodził moment, gdy trzeba było zawrócić DO DOMU. Nieistotne, czy po wielkim łuku, czy okólnymi łąkami - w pewnym momencie igła kompasu znowu wskazywała właściwy kierunek! Sekret tylko na to czekał i zaczynał ciągnąć. 
Na początku naszej współpracy były to żałosne obrazki. Usiłowałam nie pozwolić mu na wydłużanie kroku. Wobec tego skracał i wychodził do góry. Zamiast kłusem szedł ultrakrótkim galopkiem, mógł tak iść prawie tempem stępa. Miał bardzo krótka kłodę i świetną koordynację, nie przeszkadzało mu to wcale. Ale mnie tak! Więc walczyłam z tym jak umiałam. Potrafiłam dać mu po zębach, aby tylko wytrącić go z rytmu galopu. Woltki, serpentyny, przejścia, wszystko na krótkiej walczącej szyi, ze spiętym końskim grzbietem.  Próba przejścia do stępa skutkowała z kolei caplowaniem. Och! to powodowało u mnie po prostu ataki złości i bezradności. Caplowanie również było dla mojego folbluta bardzo wygodne i można było tak podróżować setki metrów, koń się zapieniał pod siodłem ale nie odpuszczał. Próbowałam go w tym "przetrzymać" lecz niestety to on wygrywał. 
Ciężkie to były czasy. Raz w rozpaczy próbowałam go nawet cofać dłuższy kawałek drogi powrotnej - to obrazuje jak bardzo ja sobie nie radziłam. W końcu postawiłam na unikanie prostych w kierunku "do stajni", całkowicie wyeliminowałam jakiekolwiek odcinki galopu w drodze powrotnej, a wracając kłusem reagowałam na każdą niepożądaną zmianę tempa karnym okrążeniem na łące, z przejściami i wyciszaniem. 
Ostatecznie opanowałam to i złagodziłam, ale zajęło mi to lata. Tu pewnie też pomoc szkoleniowca zaoszczędziłaby mi łez, a koniowi obitego pyska i grzbietu. 

***

To był taki dziwny folblut, który czasem wolał się zatrzymać i kopać na łydkę, zamiast od niej odejść. Nie mówiąc już o bacie! Na bat oddawał zawsze, i to szczególnie zaciekle i wysoko, tak że można było stojąc za nim oglądać popręg. Bat utrzymywał oczywiście pilność, ale tylko bardzo delikatnie używany. Jakiś czas jeździłam w ostrogach, dość łagodnych, a potem po kilku dniach je zdejmowałam i dalej pilnowałam czułości na łydkę. Wydaje mi się, że naprawdę starałam się dużo robić przez te wszystkie lata. Również w zakresie tych ćwiczeń ujeżdżeniowych, które mogłam opanować sama. Ale dość ciężko mi było bez pomocy z ziemi, na którą nigdy mnie nie było stać.

Efekt był taki, że ten koń w zasadzie nie był przejechany przez wędzidło, nie otwierał się poczas chodów roboczych. Za to po pewnym czasie czymś zupełnie łatwym było dla nas zagalopowanie ze stój od "wypuszczenia powietrza i pomyślenia". Zatrzymać z galopu roboczego do stój mogłam metodą  Sally Swift, obniżeniem miednicy, już nawet bez dosłownego działania dosiadem, nie mówiąc o ręce.  Super czułość  i super sterowność, plus oczekiwanie na sygnał i czytanie w myślach - to się z czasem rozwijało i było dla mnie dużym pocieszeniem.
Czyste przejścia w dół były naszą mocną stroną, przejścia w górę w zasadzie też. "Tylko" ten impuls na odcinkach - czasem się pojawiał, ale częściej nie bardzo lub był wymuszony. No cóż, nie można mieć wszystkiego. 

***
I słowo klucz: RÓWNOWAGA. Wrodzona genialna równowaga Sekreta - wiem że na pewno nie była efektem wyszkolenia, on się z tym urodził.
To był koń, który przez czternaście lat biegania po różnych podłożach, różnym tempem, różnym stylem i w rozmaitym stopniu spięcia nerwowego, nigdy przenigdy się nie potknął. Może on był w poprzednim życiu kozicą, to by nawet pasowało do postury i koziołkowatego charakteru! Krótki, zamknięty w kwadracie, miał tę lekkość jakby tańca w naturalnych warunkach ruchowych. Bywałam tym zafascynowana, zdarzało mi się na przykład na dłuższym odcinku mocnego galopu w lesie obserwować jak on w jakiś niepojęty sposób omija korzenie czy jakieś patyki. Zmieniał odrobinkę rytm, płynnie zmieniał nogi, nie omieszkając czasem bryknąć, a lądując znów trafić kopytami tam gdzie trzeba. A przecież w tym samym czasie napierał na rękę, ustalał ze mną tempo, spinał się czy płoszył - a nogi kompletnie niezależnie od łba tańczyły, muskały w pędzie ziemię i nigdy żadna z nich nie dotknęła podłoża w niewłaściwym miejscu. Sekret się nie potykał, i nie musiał nawet patrzeć pod nogi, po prostu potknięcie to coś, co się nie zdarzało.
Jego zwinność i szybkość imponowała mi, to był jakiś cud natury.
Śmieliśmy się, że ten koń podczas deszczu wymija w biegu krople padające z nieba.
Bo też faktycznie nie przepadał za deszczem.



piątek, 27 marca 2020

Dojrzewanie z dwóch stron

Dojrzewanie przechodziliśmy z koniem Sekretem w pewnym sensie wspólnie. On dojrzewał jako samiec, doroślał z zachowań źrebięcych w zachowania ogierze. Natomiast ja dojrzewałam do decyzji o jego kastracji. Zajęło to wszystko trochę czasu.

Byłam typowym przykładem świeżo upieczonej młodej właścicielki konia - na pewno niedojrzała do tej roli. Tylko przypadkiem uniknęłam dużych kłopotów. Młoda świeżo upieczona właścicielka jest z reguły zachwycona nowym nabytkiem i dumna z każdego zachowania, nawet nieprawidłowego i źle rokującego na przyszłość. Różowe okulary młodości, przekonanie o własnej nieśmiertelności i marzenia nastolatki o panowaniu nad dzikim ogierem. Wszystkie te odwieczne kalki. 

Sekret był koniem bardzo karnym i łatwym do opanowania z ziemi. Nigdy nie zaatakował człowieka, nie kulił uszu w kierunku ludzi, zawsze bardzo szanował przestrzeń osobistą, nigdy nie pchał się na ludzi. Po prostu był jakoś tak sam z siebie kulturalny. Ja oczywiście starałam się go wychowywać w karności ale nie wiem co by było gdybym trafiła na konia, który potrafi pociągnąć, podnieść człowieka na kantarze, który potrafi celowo postraszyć. Na pewno skończyłoby się to nieszczęściem. Gdy napotykałam na swojej drodze inne konie, np. konie Damiana, które miały inny temperament a niektóre pokazywały czasem brak szacunku do ludzi - to zawsze byłam zaskoczona.  

Sprawiał więc stosunkowo niewielkie kłopoty z ziemi. Hałasował wyprowadzany, tańczył, zadzierał łeb tak wysoko jak mógł (czyli niewysoko bo był niski), brykał, ale nie szarpał chamsko, nie kopał i nie wspinał się aby machać kopytami koło twarzy człowieka. Można go było opanować na prawie luźnym uwiązie, okrzykami i zwracaniem na siebie uwagi. Jego działania to było efekciarstwo, fasada, był takim niegroźnym ogierkiem. Stajenni go lubili i żartowali "On to tak piszczy proszę panią aż na padoku słychać"
Dlatego zwlekałam z decyzją o kastracji. To było oczywiście nastoletnie i niemądre podejście. Przecież nigdy nie miałam zamiaru tym ogierem kryć, ani wyrabiać mu licencji. Tym bardziej na pokazach - tylko kłopot. Wiadomo było, że trzeba go wykastrować, ale "jeszcze nie teraz". Bo może urośnie, bo może zmężnieje, itp. W rzeczywistości muszę z pokorą przyznać, że panowanie nad tym pozornie dzikim ogierkiem dodawało mi pewności siebie. Na pewno uzupełniałam sobie tym jakieś kompleksy - że może w jeździectwie jeszcze dużo mi brakuje do dobrego poziomu, ale proszę z czym ja tu sobie radzę! Z takim dzikusem!

Jednak kolejne przygody z dojrzewającym Sekretem  przyspieszyły moje własne dojrzewanie do akcji "K". Niemal wszystkie te przygody - poza historią z malowaną kobyłką - działy się pod siodłem.  

***
Wyjeżdżam w teren ze stajni p. Macieja w Wołominie. Jest to to coś pomiędzy rekracją a prywatną hodowla, sporo tu klaczy źrebnych czy gotowych do zaźrebiania. Sekret szaleje i drze się wniebogłosy już w korytarzu, i dalej przed stajnią. Wsiadam i pozornie od tego momentu mam go pod większą kontrolą. Ale przekonuję się, że to złudne wrażenie.
Zaraz za stajnią stoją oparte o ścianę budynku okna, stare duże okna z wieloma szprosami. Odbija się  w nich niebo i ja na koniu. Zbliżam się i nagle widzę, że mój koń dalej rży jakby szedł kryć, ale jego ogierza uwaga koncentruje sie na własnym odbiciu! Widzi konia! I... rusza do tego konia.... Ja znów nie wierzę, że ogier może być tak głupi żeby pomylić własne odbicie z klaczą. Więc przez pierwsze ułamki sekund nie reaguję. Ale za moment tego żałuję, bo mój koń właśnie się podnosi do góry i przymierza do skoku na te okna. 
Był mały, więc odwróciłam go jakoś. Oblał mnie jednak zimny pot. 

***
Kolejne wspomnienie, jakże żywe, również z tej samej pamiętnej stajni. Wsiadam i jadę na plac do jazdy, oddalony o 50 m. Przez płot na wybiegu chodzą klacze ze źrebakami. Sekret gotuje się i pokazuje ogierzy repertuar już od momentu wyjścia z boksu, ale ja cały czas jestem przekonana, że mój "świetny" warsztat jeździecki pozwoli mi zapanować nad każdą niesubordynacją. Błąd... Jedyne co robię dobrze, to mocno i stabilnie siedzę. Udaje mi się go zmusić do stępa po kole, ale przy każdym okrążeniu gdy jego łeb jest skierowany na stado, tracę kontrolę. Zatrzymuje się i wściekle hałasuje. Nie wspina się i nie skacze przez ogrodzenie - jeszcze. Ale nie wykonuje poleceń, na nic nie reaguje i powoli zaczyna mi brakować środków przekazu, bata można użyć do zwrócenia uwagi, ale ileż można konia okładać...  Nie ma to nic wspólnego z treningiem czy rozprężeniem. Brak kontaktu. Próbuję jeszcze rozkłusować go po kole: wtedy leci jakby go ogień unosił nad ziemią, ale wciąż w tym samym miejscu zatrzymuje się i odmawia ruchu, chce do klaczy, hormony przesłaniają mu wszystko. Mój koń, mój czuły na pomoce folblut! Nic, nic nie mogę zrobić!
Zjeżdżam z placu, jadę w teren. Mam w sobie ogromne poczucie porażki i ogromną złość. Pierwsza konkretna myśl o kastracji, ale już z obawą: "A może w wieku 5 lat to za późno...? Może to mu zostanie..?"

***
Mniej więcej w tym samym czasie pojawia się u Sekreta narów, który przeważa szalę i to bardzo szybko. Jest to dziwne zachowanie i nie spotkałam się z podobnym ani wcześniej ani później. Początkowo wygląda niewinnie. 
Pamiętam bardzo dokładnie pierwszy moment gdy to zaobserwowałam. Było to w terenie, na znanej trasie. Miałam tam odcinki na galop, równe i bezpieczne przy każdej pogodzie. Koń dobrze je znał i po jakimś czasie tuż przed tymi odcinkami zaczynał się niecierpliwić, napierać, i wyraźnie czekał na galop. To mi się nawet podobało, i tu był pierwszy błąd w sztuce jeździeckiej: pozwolić młodemu koniowi na decyzję. Kolejnym fatalnym krokiem był brak mojej reakcji gdy Sekret pierwszy raz wpadł na pomysł zrobienia "delfinka". Wymyśliłam tę nazwę sama, bo najlepiej oddaje obraz. Koń szedł jak zwykle na lekkim kontakcie (lub poza kontaktem, bo to było bardzo częste i do końca sobie z tym nie radziłam). Po czym sam decydował nagle o zwiększeniu kontaktu, czyli dość miękko i stopniowo kładł się na rękę. Moją reakcją było zamknięcie ręki, ergo: Sekret zyskiwał podporę. Zamykałam rękę, bo bałam się go puścić, bo on wtedy już sam zwiększał tempo kłusa. A jak juz miał dobre oparcie na mojej zamkniętej ręce, to dźwigał się elegancko przodem do góry - jakby podnosząc  przód ciała na mojej ręce. I z tego wpół-wspięcia zagalopowywał już zupełnie samowolnie. Chwilę później w galopie znów odzyskiwałam kontrolę. 
Pierwszy raz mnie to ubawiło. Ale śmiesznie, co on zrobił! Tak się śmiesznie podniósł, właśnie jak delfin. I to było o jeden raz za dużo gdy mu na to pozwoliłam. Od tego momentu korzystał z nowego wynalazku,  aby samemu zdecydować w którym momencie zaczniemy galop na naszym "kwadracie" w lesie. Wciąż nie budziło to moich obaw, wciąż brałam to za niewinną zabawę. 

Jak można było się spodziewać, koń w ciągu miesiąca czy dwóch rozwinął tę zabawę w narzędzie do odbierania mi kontroli w dowolnie wybranym przez niego momencie. Najpierw spróbował jak działa podczas jazdy na jakiejś łące. Działało świetnie, ja wciąż zamiast puścić, przytrzymywałam. Tak samo doskonale delfinki działałyna placu! Jeden delfinek rozwinął się w serię dużych delfinków, sus za susem, czułam jakby skakał raz za razem na tylnych nogach, zamiast przednich używając szyi opartej o moją rękę. Wtedy już się przestraszyłam, ponieważ poczułam bezradność. Obmyślałam metody naprawy, poprosiłam o pomoc Damiana. Wsiadł i po dzikiej bitwie zsiadł bardzo zły, z niewielkimi sukcesami. Na siłę tu się nic nie dało zrobić. Sposobem? Może, ale nie umieliśmy. Ja się teraz jeszcze bardziej bałam go puścić, koło się zamykało, zachowanie się utrwalało i pogłębiało. 
Doszło pewnego dnia do tego, że poczułam znajome napieranie i podnoszenie się już w chwili gdy wsiadałam! Przełożyłam nogę przez siodło i zanim siadłam, zebrałam odruchowo obie wodze - i już wtedy Sekret się oparł i leciutko podniósł! Tego było mi za wiele. Obraz wywrotki na beton i karetki na sygnale stanął mi przed oczami.
Nie miałam innej nadziei, poza jedną: że właśnie kastracja pozbawi go nie tylko ogierzych zachowań, ale także tych prób dominacji. 
Tego samego dnia umówiliśmy weterynarza na zabieg.

****
Pytałam weterynarza, czy jego zdaniem w kastracji jest szansa na uspokojenie temperamentu, czy raczej w tym wieku to nie ma już wpływu na zachowanie, a zwłaszcza zachowanie pod siodłem. Powiedział, że nikt nie da mi żadnej gwarancji, to zależy od konia.
Zarówno zabieg i gojenie przebiegły bez problemów. Pacjent został wdrożony do pracy pod siodłem zaraz po upływie przepisowych tygodni lonży. Miałam niewyraźną minę wsiadając na niego, spodziewałam się, że teraz będę walczyła z narowistym wałachem zamiast z narowistym ogierem. Ku mojej uldze koń w ogóle poniechał wszystkich sztuczek, po prostu jakby zapomniał. Niesamowite, ja pamiętałam aż nazbyt dobrze, bo dokładnie ostatnie dosiady przed kastracją były dla mnie najgorsze. Sekret po prostu nigdy do tego nie wrócił, nawet w najmniejszym stopniu, już nigdy tego nie spróbował. Przeszło - jak nożem uciął, nomen omen. Znowu miałam szczęście.

Sekret stopniowo wygaszał wszystkie ogierze zachowania. Po około pół roku stał się bezproblemowym wałaszkiem. Rżał ciągle, ale znacznie mniej. Jedyna klacz, która na niego wciąż działała, to ślązaczka Malwina. I tak już pozostało do końca jego dni.

wtorek, 24 marca 2020

Malowana klacz w Chwalimierzu

Gdy przed wielu wielu laty przyjechaliśmy do Chwalimierza aby zorganizować tam pamiętny obóz jeździecki, Sekret przyjechał tam także. To była dla niego niejako podróż w rodzinne strony, do miejsca urodzenia. Chwalimierz   to było bardzo specyficzne miejsce, zarówno wtedy w roku 1994, gdy urodziło się skarogniade źrebię po Kodericie (https://www.allbreedpedigree.com/sekret2), jak i w kilka lat później. Myślę, że Chwalimierz jest dalej niezwykły także i dziś - i trochę magiczny, i trochę absurdalny, i trochę nierealny.
Tutaj link do bloga podróżniczego z opisem oddającym część klimatu: klik
Stajnia wówczas znajdowała się w budynku głównym na wprost wjazdu z bramy. Tam były stanowiska. Druga mniejsza stajnia była w budynku po lewej stronie, tam stały klacze. Po prawej stronie, w najgorszych chyba warunkach, stały ogiery kryjące, lub być może tylko jeden. Pamiętam teraz tylko jednego, imieniem Jesienny Deszcz, z bardzo zaawansowanym kozińcem. Pozostałe konie hodowcy były w dzierżawie w najróżniejszych miejscach i warunkach w okolicy. 
Między dużą stajnią a stajnią klaczy był półkolisty zadaszony łącznik. Wygięta łukowa wysoka na 4 metry ściana była o dziwo otynkowana, co nie było takie oczywiste w Chwalimierzu. Na tej ścianie powstała dekoracja - chyba bez porozumienia z konserwatorem, któremu teoretycznie podlegało całe siedlisko. Było to malowidło przedstawiające klacz ze źrebięciem, w skali 1:1. Nie zaczynało się nad ziemią lecz jakieś pół metra nad nią. Zatem klacz górowała lekko nad tym miejscem. Styl był realistyczny, w każdym razie artysta dał z siebie wszystko. 
Przyjechał wtedy kowal i kolejno przyprowadzaliśmy konie do korekty. Stanowisko kowal ustawił sobie właśnie w tym łukowatym łączniku. Było spore zamieszanie i hałasy, ogiery rżały do kobył i ogólnie trzeba było uważać. Niestety Sekret wyróżnił się negatywnie. Był wtedy cztero- lub pięcioletnim ogierkiem i pokazywał już swój ogierzy temperament. Gdy go wyprowadziliśmy, wyrywał się, darł na całe gardło i wspinał, mimo że oczywiście klacze były już schowane. Spodziewaliśmy się tego po nim, sytuację ratowało to że był niski i drobny. Jednak inna to sprawa z takim malcem, choć najgorętszym, a na przykład z ogierem 175 cm w kłębie. Więc żartowaliśmy wszyscy i próbowali go uspokoić. Te próby nie przyniosły skutku, ponieważ ogierek nagle zobaczył malowidło. Czy zmylił go wszechobecny zapach klaczy, czy uznał że to punkt krycia a nie rozczyszczania kopyt - nie wiadomo. W każdym razie skierował uwagę i wszystkie ogierze zmysły na namalowaną na ścianie klacz. Która w dodatku miała przy boku źrebaka! Ale nic nie mogło zniechęcić ani zatrzymać dzielnego amanta. Najwyraźniej brak protestu z jej strony Sekret wziął za zachętę. Niektorzy z zebranych zaczęli wołać, że ten cholerny idiota zaraz skoczy na namalowaną klacz. Ja nie wierzyłam, żeby koń - choćby ogłupiony burzą hormonów - mógł zrobic coś takiego. Przekonałam się jednak na własne oczy...
Wspiął się prosto na obrazek,  wyposażony we wszystkie potrzebne ogierze narzędzia i autentycznie spróbował się do niej dostać przez tynk.
Nie był tego dnia rozczyszczany przez kowala.