niedziela, 29 maja 2011

Historie przeżyte z Sekretem cz.I

Chcę tu opisać wszystkie przygody, historie, sytuacje, które przeżyłam z moim nieodżałowanym niezwykłym towarzyszem, koniem pełnej krwi angielskiej o imieniu Sekret.
Chyba pomoże mi to uporać się z żalem po jego stracie. Mam także nadzieję, że ktoś – może także moje kochane dzieci – dzięki tym opowieściom lepiej zrozumie szczególną więź, która łączyła mnie i tego konia.


***
Pierwszy raz usłyszałam o nim przez telefon od mojego przyszłego męża. „Mam dla Ciebie niespodziankę”. Wiedziałam tylko tyle, że wraca znad morza z jakimś koniem Marka Mioduszewskiego, który to koń nie został oddany z dzierżawy.
Widok drobnego skarogniadego folbluta wyprowadzanego z przyczepy w TKKF Hubert zaskoczył mnie. Tym bardziej zaskoczyła mnie informacja, że Damian kupił go, i to dla mnie. Nie dowierzałam własnym uszom. Konik był ożywiony i przejęty, kręcił się ale nie szarpał. Wyprowadziliśmy go na lonżę na stępa na mały padok za starą stajnią, żeby ochłonął. Od razu zaczął okropnie brykać, tak jak już zawsze brykał, na luźnej lonży po obwodzie, nie odczuwało się żadnego oporu na ręku, przeciągania. Po chwili dzikich szaleństw poślizgnął się i malowniczo wywrócił. Tzw. klasyczny wypłoch. Ale oko miał dobre, żywe, życzliwe i inteligentne, nie paniczne ani złośliwe. Zakochałam się w nim od razu.
Zwłaszcza, że okazał się być prezentem zaręczynowym.
Była wiosna 1997.

***
Podobno w wieku dwóch i pół roku został wydzierżawiony na jakiś obóz jeździecki w nadmorskiej miejscowości, 600 km od macierzystej stajni. W jakim charakterze zabrano tam półsurowego folbluta, trudno dociec. Podobno ów dzierżawca po sezonie uciekł z pieniędzmi, konie zostawiając u przygodnych rolników. Marek Mioduszewski, hodowca i właściciel Sekreta, często miewał takie historie z nieuczciwymi ludźmi. Konie wróciły w końcu do domu, tylko jeden, młody ogierek, czekał na transport aż do wiosny. Podobno przestał całą zimę w oborze między cielakami. Możliwe, że był wiązany za obrożę, lub niedopasowany kantar. Możliwe, że zbyt krótko – do końca życia miał uraz na tle dotykania uszu i potylicy. Zanim pozwolił się normalnie okiełznać, minęły miesiące.
Pamiątką po pobycie w oborze była chyba także potężna blizna na prawej tylnej pęcinie. Wyglądało jakby drut kolczasty oderwał mu kawał ciała. Blizna wyglądała koszmarnie, ale nigdy nie sprawiała problemów. Z obory pewnie też pochodziła wielka atencja, którą miał zawsze dla wszystkich łaciatych zwierząt, z krowami na czele. Początkowo brał srokate konie za swych znajomków.
Rolnik nie wypuszczał go wcale, bo „szalał i ogrodzenia psuł”. Karmił czym miał. Był to przykład warunków w jakich nigdy nie powinien stać rozwijający się koń żadnej rasy, a już na pewno nie folblut. A jednak przeżył w zdrowiu.
Pierwsze co zrobił Sekrecik gdy Damian zapiął mu lonżę i wyprowadził z obory na gumno, to zaczął brykać w miejscu, pionowo w górę. Cały on...

***
Sekret zawsze kumulował w sobie stres, a potem żeby nie zwariować musiał go z siebie „wypuścić”. Robił to przez brykanie. Nie ciągnął, nie ponosił, nie szarpał – po prostu brykał jak najwyżej, czasem w biegu a czasem w stój. Długo próbowałam go tego oduczyć. Martwiłam się, że przez to nie jest „do przodu” pod siodłem. Faktycznie, zamiast odejść od łydki, oddawał na nią i jeszcze potrafił się przy tym zatrzymać.
Ale dla niego to była jedyna metoda odstresowania się, która działała – może jeszcze oprócz tkania w boksie. Zrozumiałam to po kilku latach i zaprzestałam walki z tym. To jego brykanie, nawet seriami i w galopie, było łatwe do wysiedzenia. Patrzący z ziemi byli pod wrażeniem, że jeździec nie spada, ale w rzeczywistości przeciętna równowaga w siodle , tzw. wysoki półsiad oraz właściwe nastawienie przeważnie wystarczało do bezpiecznego wysiedzenia takich akcji. Oczywiście zdarzały mi się wyjątki od tej reguły.
Bywało też, że odpalał brykanie w ostrym tempie galopu w terenie i to już było trudniejsze. Czasem potrafiłam to wyczuć - wiedziałam, że muszę dodać, bo go rozniesie, ale kiedy już dodam, to będę musiała złapać się zębami i pazurami, bo bomba wybuchnie i tak, tylko że w locie.
Tak naprawdę to uwielbiałam gdy Sekret brykał mi pod siodłem. On też to uwielbiał. Raczej go nie prowokowałam, ale zdarzało mi się świadomie pozwalać mu na to. Mimo to byłam prawie zawsze zaskakiwana - skalą, kierunkiem i momentem.
Jedyne co mnie martwiło, to ryzyko kopnięcia konia czy człowieka. Jednak nigdy się to nie zdarzyło – Sekret nigdy nie wierzgał po to by trafić. Kopał tylko powietrze.
W ostatnich latach, gdy koń wchodził w starszy wiek, stare znajome brykanie cieszyło mnie, bo oznaczało, że jego grzbiet jest wciąż w dobrym stanie.

***
Nie wiemy gdzie się odbyła zajazdka Sekreta: albo na torze w Partynicach, albo nad morzem. Za wersją pierwszą przemawia to, że folbluty Marka raczej były wysyłane na tor w wieku 2 lat, jak wszystkie inne.
Ale nam się udało dotrzeć tylko do Markowego pomocnika, który kojarzył konia z jakichś pierwszych jazd na plaży. Zeznawał, że go zapamiętał, bo mały podobno „lubił gdy piasek go tak w brzuch łaskotał”. Cokolwiek by to znaczyło, to jedyne co udało nam się dowiedzieć o początkach pracy pod siodłem. Nie wiemy czy kiedykolwiek biegł na Partynicach, a jeśli tak, to jak mu poszło. Pewnie niezbyt dobrze, ścigać to on się nigdy nie lubił. Poza tym był za drobny jak na ściganta.
***
Pierwsze moje jazdy na małym placu w TKKF Hubert pamiętam słabo. Chodził bez oparcia na wędzidle, trochę schowany i padały komentarze, że on „już umie chodzić zebrany”, co oczywiście było niezgodne z prawdą. Od zawsze był „pusty” na ręku, a za to troszkę do pchania. Z czasem ta cecha pogłębiała się, co na pewno było winą mojego słabego poziomu i martwiło mnie.
***
Na początku chodził tylko w lewo. Stanowiło to wyraźną wskazówkę co do poziomu osób pracujących z nim wcześniej. W prawo nie umiał chodzić, kłusowal odgięty na zewnątrz a przy próbach zagalopowania na lewą nogę fałszował. Mógł tak kołować na złą nogę godzinami, nie przeszkadzało mu to. Wszystko co na prawo – zgięcia, wolty, zmiany - sprawiało mu trudności i nie lubił tego.
Byłam tylko samoukiem (bazującym na przyzwoitych podstawach) i popełniłam w samodzielnej pracy z tym koniem wiele błędów, czasem nie do odrobienia. Mimo to odniosłam na tym etapie sukces: uporczywą pracą udało mi się doprowadzić do tego, że koń kręcił sześciometrowe wolty w galopie z równą łatwością w obie strony. Co prawda do końca życia łatwiej było mu wszystko robić na lewą nogę, w terenie zawsze wybierał lewą, na padoku lub po prostej także. Ale gimnastyka z ziemi i pod siodłem zrobiła swoje i w końcu mogłam swobodnie zagalopować na dowolnie wybraną nogę ze stój czy cofania. Jestem dumna, że udało się to tak szybko i już zawsze potem działało.
Zawsze już poświęcałam więcej czasu ćwiczeniom na prawą stronę. Z czasem z ogromnej dysfunkcji pozostały tylko ślady – trudniej było go rozluźnić w galopie na prawo, trudniej zmienić nogę z lewej na prawą niż odwrotnie, zdarzało się też krzyżowanie i zawsze poprawiał przy lotnej zmianie.
***
Pierwszej jesieni w klubie Hubert Sekret wziął udział w biegu św.Huberta. Nie wiem czyj to był pomysł, chyba Moniki Kościeszy, żebym to ja właśnie na nim została lisem. Sekret jako młodziak po torach miał najwyraźniej opinię konia do przodu. Na pewno atutem były wzrost i zwrotność. Gonitwa była na wielkim polu nad jeziorkiem. Wyjechałam na czoło dumna z nobilitacji. Sekret dał popis brykania wyżej swojego wzrostu, jednak zasadniczy występ zakończył się zupełną kompromitacją. Nie udawało mi się odejść od goniącej nas grupy. Koń zatkał się i przestał zupełnie reagować na moje próby dodania. W efekcie zostałam najszybciej złapanym lisem w historii klubu, psując wszystkim zabawę. Było mi strasznie przykro i głupio. Starałam się nie obwiniać konia, ale jakiś żal pozostał. Dopiero po długiej współpracy z tym zwierzakiem zrozumiałam, że dla niego stado i inne konie to były sprawy na zupełnie innym pułapie ważności niż jakiś tam jeździec. Chciał się odwrócić i w nie wejść, a nie uciekać przed nimi. Lata mi zajęło osiągnięcie podstaw ujeżdżenia: by moje wymagania stały się dla niego ważniejsze niż jego własne potrzeby stadne. Sądzę, że złożyły się na to w równym stopniu mój mierny warsztat i nieświadomość oraz jego szczególne cechy charakteru.

***
Ponieważ mimo uciekania do tyłu koń wrócił z Hubertusa mokry i zmachany, postanowiłam dzień później sprawić mu przyjemność wypuszczając go dla relaksu luzem na plac do jazdy (ok. 60x80 m, a więc spory). Jakże nie znałam i nie rozumiałam tego konia, a może koni w ogóle... Wyobrażałam sobie, że młody ogier pełnej krwi, wychodzący z boksu tylko na jazdę, będzie dzień po ciężkim terenie odprężał się stępując po wielkim obcym placu i wąchając kwiatki.
Sekret po pierwsze wytarzał się z pasją, zrywając się jak to on, w ułamku sekundy z leżenia wprost w brykanie i barany. To co pokazywał przez następne 10 minut przyciągnęło do ogrodzenia placu wszystkich z terenu klubu. Stali podziwiając i komentując: „Że też on wczoraj pod tobą tak nie biegał”. Mnie też to zastanowiło. Sekret tymczasem dał popis tempa wyścigowego na okręgu połączonego z dzikim szaleństwem, dziwne że nie wyorał transzei. Nie było szans na złapanie go. Na szczęście ani mu było w głowie wyskakiwanie przez ogrodzenie. Biegał tak i wierzgał z całej siły dopóki nie pozbył się wszystkich emocji i stresu. Był trzy razy bardziej mokry niż po Hubertusie. Długo go oprowadzałam po tym relaksującym wypadzie na padok.
***
W klubie Hubert nasze konie stały w rozmaitych boksach. Sekret trafił na jeden z gorszych sezonów, i na pewien czas zajął boks „po kozach”. Była to klitka 2,5 x 1,5m, bez okna, tylko z wyjściem na korytarz stajenny. Jedynym plusem było to, że był to jednak boks, podczas gdy reszta koni w dużej stajni stała w stanowiskach wiązanych. W pomieszczeniu tym zwykle klub trzymał konika polskiego lub właśnie kozy. Z pewnością byliśmy jedynymi prywatnymi właścicielami, którzy zgodzili się na trzymanie tam swoich koni. Chyba z powodu naszych nietypowych i barterowych rozliczeń z klubem. Na nasze usprawiedliwienie przemawia fakt, że trwało to krótko i było rozwiązaniem przejściowym.

***
Sekret jakiś czas stał w TKKF Hubert „na drzwiach”, czyli przy zamkniętych wrotach na końcu korytarza starej stajni, gdzie zwykle organizowano pojedyncze lub podwójne stanowisko wiązane. Miejsca było tyle, co w innych dwukonnych stanowiskach, czyli niewiele. Największym minusem było to, że konie stały łbem do zamkniętych wrót a wszystko co ciekawe działo się za ich zadami, z boku były ściany. Pamiętam jak kiedyś nie było mnie w stajni dwa dni pod rząd. Sekret stał więc nie wychodząc wcale (w klubie wynalazek padokowania nie był stosowany). Stojąc na uwiązie odwracał się stale w stronę korytarza. W połączeniu z kiepskiej jakości kantarem spowodowało to niestety przywarcie taśmy kantara do wrażliwej skóry za uszami i w rezultacie obtarcie. Spotęgowało to dodatkowo fobię uszną, której koń nabawił się stojąc kiedyś w oborze. Niby drobiazg, ale wyrzuty sumienia były przeogromne. Chyba krótko po tym koń został przestawiony w inne miejsce.

***
Nasze konie pomieszkiwały także w tzw. małej stajni, dobudowanej do starej hali klubu Hubert. Mała stajnia miała porządne boksy z drzwiami pełnej wysokości, o górnej części okratowanej. Stały tam obok siebie w pewnym momencie Sekret i Daktyl. Oba konie były zdaje mi się jeszcze przed kastracją. Jak to się stało, że oba otworzyły boksy, nie wiadomo. Prawdopodobnie przez niedopatrzenie moje lub Damiana, co dziwne, bo bardzo na to uważaliśmy. W każdym razie będąc sama w dużej stajni usłyszałam coś w rodzaju dziwnego ryku. Domyślając się co się dzieje, ruszyłam biegiem w stronę małej stajni, krzycząc z daleka i chwytając pierwszy lepszy długi przedmiot, który napotkałam – były to widły. Zastałam oba ogiery w jednym boksie, ryczące zupełnie jak nie-konie i zapamiętałe w walce. Udało mi się zwrócić ich uwagę tylko dzięki solidnemu tłuczeniu ich żeber i zadów trzonkiem wideł. Sam mój krzyk i machanie rękami nie robiły na nich żadnego wrażenia, a wejście między nie z gołymi dłońmi skończyłoby się wypadkiem z moim udziałem. Byłam przerażona i działałam w amoku. Jedyne co mi przyszło do głowy, to tłuc je tak długo, aż nie zmieniły frontu i nie zaczęły chować się przede mną jeden za drugim. Na szczęście przygoda skończyła się tylko niewielkimi pogryzieniami na grzbietach. Od tej jednak pory Sekret i Daktyl stały się zajadłymi wrogami. A my zawsze dwa razy sprawdzaliśmy skoble na drzwiach.

Pewnego razu w Hubercie Sekret uciekł i dopadł do Malwiny, łażącej po padoku przy tzw. dużym placu. Nigdy nie dowiedzieliśmy się, czy ją przy tej okazji pokrył, ale na pewno było to impulsem, który spowodował, że obudziły się w nim hormony. Przez kolejnych kilka lat mieliśmy przez to dużo kłopotów. Zapewne też wielka miłość do Malwiny, która do końca życia była dla Sekreta najważniejsza, zaczęła się właśnie wtedy.

***
Uwielbiał się tarzać. Robił to z pasją. Tarzanie było pierwszą rzeczą, którą robił gdy wypuściło się go luzem. Tarzał się także w ręku, zaraz po rozsiodłaniu, gdy tylko wprowadziło się go na ziemne lub piaskowe podłoże. Nie dość, że musiał koniecznie się położyć, to musiał także bezwzględnie obowiązkowo przetoczyć się przez grzbiet z jednej strony na drugą. Dopóki tego nie osiągnął, tarzanie się nie liczyło. Nigdy nie spotkałam konia, któremu zależałoby na tym tak bardzo. Najpierw wycierał się i tarzał na jednym boku, a zaraz przystępował do próby przekręcenia się. Nie zawsze mu się udawało – co ciekawe z biegiem lat wcale nie szło mu lepiej. Przekręcał się dopiero po kilku podejściach. Zwykle przeszkadzała mu szyja, jakoś nie umiał jej skoordynować z resztą. Było to komiczne, ponieważ wpadał w rodzaj pasji i odprężał się dopiero gdy wreszcie przekręcił się na drugi bok i dobrze go powcierał w podłoże. Bywało, ze podczas kolejnych prób przemieszczał się kręcąc na plecach jak żuk i wraz z osobą trzymającą koniec uwiązu zataczał koło, wciąż wiercąc się z nogami w górze. Nie widziałam nigdy wcześniej konia, który tak często objawiał wręcz fizyczną potrzebę natychmiastowego wytarzania się „tu i teraz”. Ze dwa razy był tak szybki, że położył mi się zanim go rozsiodłałam. Potem nauczyłam się, że od pierwszego grzebnięcia nogą do tarzania się mija sekunda. Nigdy jednak nie położył się sam z siebie pod jeźdźcem. Był również na tyle karny, by zaprzestać kładzenia się gdy mu zabroniono.

***
Po tarzaniu mój koń nie wstawał normalnie, tylko zrywał się jak rażony prądem.. Zwykle wyskakiwał od razu z czterech nóg do góry i kilka razy wierzgał, jakby ziemia zaczęła go nagle parzyć. Brykanie w miejscu zawsze sprawiało mu przyjemność i każdy pretekst był dobry. Nauczyłam się więc przy nim, że nawet w sytuacjach pozornie niestresujących nie można mu zaufać, bo nigdy nie przepuści okazji by wstać „po swojemu”. Zwłaszcza, że był okropnie szybki. Pamiętam jak zdziwiłam Michała na jakimś wyjeździe. Siedzieliśmy na łące i gadaliśmy, trzymałam Sekreta na lonży i kantarze, pasł się spokojnie, sytuacja wyglądała sielankowo. W pewnym momencie położył się, na co ja od razu wstałam, wiedząc że będzie wesoło gdy koń wstanie po tarzaniu i da popis. Michał uznał, że przesadzam. Jednak już za moment był na nogach i oddalał się czym prędzej od wierzgających kopyt, mamrocząc „Co za cholerny świr...”
To specyficzne wstawanie zdarzało się w 10 na 10 przypadków do momentu gdy Sekret wszedł w wiek starszy. Wtedy uspokoił się, także i pod tym względem. W ostatnich latach zdarzało mu się wstać zupełnie bez pośpiechu i spokojnie się otrzepać - a mnie ten widok nie przestawał dziwić.

***
Upodobanie do tarzania ułatwiło naukę kładzenia na żądanie. Nauczył się szybko i już potem zawsze kładł się chętnie. Pilnowaliśmy tylko by robić to na miękkim podłożu, bo nie kładł się stopniowo, tylko obniżał przód a potem jakby upadał na łopatkę. W spokojnym otoczeniu podczas treningu kładł się od lekkiego nacisku dłoni na kłąb, bez ogłowia. Jednak na pokazie ogarniały go ogromne emocje i rzadko kiedy obywało się bez silniejszego skręcenia głowy i działania wodzą. Jednak najtrudniej było Sekreta utrzymać przy ziemi. Najpierw usiłował każde ćwiczenie zakończyć tarzaniem, nie czekając na pozwolenie. W końcu jednak udało się to ustalić.
Drugą sprawą było zrywanie się na nogi w ułamku sekundy. Też problem zwiększał się podczas pokazu, gdy koń był napięty jak struna. Długo uczyliśmy się rozluźnienia podczas występu. Udało się, a w pewnym momencie doszliśmy do śmiesznego etapu gdy Sekret kładł się i .. nie chciał wstać. Mogłam usiąść na jego boku, a potem odejść, a on leżał, skubał trawę bokiem pyska i dopiero sygnał batem mobilizował go do wstania. Czasem podczas pokazu można było żartować, że „nie można dobudzić konia”. Nigdy jednak nie był to koń, któremu można by w tej sprawie zaufać całkowicie. Zawsze na ziemi czuł się chyba niepewnie, i nawet pozornie rozluźniony, mógł w każdej chwili zerwać się znów błyskawicznie, zaniepokojony czymś co zwróciło jego uwagę, czy zachowaniem innych koni.

***
Stojąc z Sekretem w Hubercie jeździłam w tereny na wał wiślany, z sentymentem odwiedzając trasy które zapadły mi w pamięć przed laty, podczas moich pierwszych klubowych terenów. Od dawna klub już tam nie jeździł z powodu pogarszającego się dojazdu i degradacji okolicy. Wśród ogródków działkowych było coraz więcej gruzu i śmieci, więc dało się jechać tylko wolniutkim stępem. Wyjazd tam i z powrotem trwał ponad godzinę. Jednak ja miałam dużo czasu i zwiedziliśmy z Sekretem zarówno czarny wał, jak i legendarny dla mnie duży wał (z którego kiedyś zjeżdżałam na koniu Medycyna, zamykając oczy ze strachu). Na Sekrecie były to beztroskie wycieczki, odjeżdżałam nawet 3-4 km w każdą stronę wału, po brzuch koński w wysokiej trawie. Ale pamiętam gdy w najniebezpieczniejszym miejscu, przy przekraczaniu ulicy Antonówka, trzeba było wjechać wprost w nieutwardzoną, gruzową, wąską przecznicę. Nagle wyłoniła się z niej ogromna wywrotka. Gdyby wtedy mądry kierowca nie zgasił silnika i nie poczekał aż go ominę, to mogłoby się to skończyć utratą kontroli i wycofaniem się panikującego konia na ulicę... Widocznie jednak przerażenie miotającego się konia było na tyle czytelne, że facet stwierdził „Lepiej puścić świra”... Do dziś pamiętam jego spokojny wzrok, musiał mieć jakieś pojęcie o koniach..

***
Kiedyś spełniłam na Sekrecie jeszcze jedno marzenie, niedostępne w czasach nauki na koniach klubowych: objechać dookoła całe Jeziorko Czerniakowskie. Prawie się nam udało. Niestety gdy byłam dokładnie na przeciwległym brzegu, nadciągnęła bardzo gwałtowna burza z nawałnicą. Złamałam żelazne zasady i obróciwszy konia o 180 stopni, resztę drogi pokonałam galopem . Wpadliśmy do stajni nie dość, że przemoczeni do suchej nitki, to jeszcze mocno zestresowani – zwłaszcza Sekret był nakręcony burzą i nerwowym powrotem. Nie było wtedy nawet hali by występować i uspokoić konia. Chyba stępowałam go w korytarzu stajni. Był to jedyny przypadek, gdy pozwoliłam mu galopować całą drogę do stajni, aż do samych drzwi... a było to zawsze jego pragnienie.

***
W tym czasie mieliśmy pierwszy w historii wspólny trening skokowy. Umiejętności konia były bliżej nieznane, osoba prowadząca trening chyba spodziewała się, że został wstępnie naskakany. Moje umiejętności były na poziomie L klasy i były znane trenerowi. Postawiono nam najpierw kopertę z drągami na galop, potem dwie koperty, potem niziutki szereg gimnastyczny. Wszystko szło świetnie, a wymagania były zwiększane przy każdym kolejnym skoku. Ja nie komentowałam, wychowana w drylu „jedź i się nie odzywaj”. Aż koń zatrzymał się, i to definitywnie, na etapie drąg-koperta-stacjonata-okser, ostatni człon był wysokości pewnie 90 cm. Sekret zaciął się solidnie. Po wielu próbach udało się pokonać powtórnie którąś z pierwszych niższych kombinacji. Zjechałam z placu pełna mieszanych uczuć. Więcej nie zgłaszałam się na treningi skokowe. Tym bardziej, że po tych doświadczeniach uznałam, że ani ze mnie, ani z niego pogromcy parkurów na pewno nie będzie. Dopiero po z górą dziesięciu latach odważyłam się poprosić o pomoc innego szkoleniowca. Szkoda, w sumie ten koń lubił skakać, tylko nikt mu nie dał szansy spokojnie wypracować techniki i pewności siebie.

***
Podczas tego pierwszego okresu Sekret tak jak inne konie został oswojony z kropierzem, sztandarami, zbroją husarską, białą bronią, kopią rycerską, zbieraniem kółek, wystrzałami, muzyką. Nie wszystko zaakceptował od razu, a to co zgodził się robić w domu to na wyjeździe robił dość nerwowo.
Jednym z pomysłów było „wleczenie”, czyli numer polegający na ciągnięciu leżącego człowieka na linie za galopującym koniem. Jako że Sekret był dość mikrej postury, wydawało nam się, że stosownie będzie używać go np. w parze z innym koniem. Trzeba go było jednak najpierw oswoić z samą ideą ciągnięcia, raczej zupełnie obcą młodemu ogierkowi pełnej krwi...
Zaczęliśmy dość rozsądnie od opony, niesionej a potem ciągniętej-szuranej za koniem przez pomocnika idącego pieszo. Sekret boczył się ale po jakimś czasie przestał reagować na oponę. Wtedy przywiązaliśmy do niej długą linę, którą trzymałam w ręku. Zrobiliśmy kawałek stępem bez żadnego problemu, wiec zakłusowałam czy może zagalopowałam krótkim sekretowym galopem. Pierwsze kilka metrów ciągnął bez problemu, ale potem dojechaliśmy do narożnika placu i łukiem weszliśmy w zakręt. Wtedy opona pojawiła się w polu widzenia konia i jego reakcja na goniącego go potwora była instynktowna... Wszystko stało się tak szybko, że zanim zdążyłam puścić trzymaną kurczowo linę, to ja, koń i opona przelecieliśmy z kosmiczną prędkością spory kawałek placu, płosząc inne konie. Mimo, że potwór został wreszcie z tyłu i przestał go gonić, Sekret jeszcze przez dłuższą chwilę dawał wyraz swojemu niezadowoleniu, galopując z maksymalną prędkością i brykając na wszystkie strony. Do sprawy już nie wracaliśmy.
Przygoda ta jakoś odebrała nam wiarę w to, że Sekret mógłby zrobić karierę jako koń ciągający cokolwiek.

***
Jedną z rzeczy, które od początku przerobiłam z Sekretem samodzielnie, to lotna zmiana nogi w galopie. Niestety za mało wówczas wiedziałam o piramidzie ujeżdżeniowej, o kolejności i stopniowaniu trudności ćwiczeń, o podstawach ujeżdżenia, o jeździectwie w ogóle. W efekcie zabrałam się za zmiany jak tylko koń opanował zagalopowanie ze stój oraz jako takie wygięcie na kole. Z beztroską charakterystyczną dla nastoletniego wieku pominęłam rozluźnienie, równowagę, prostość i tysiąc innych rzeczy. Sekret jak każdy chyba folblut był błyskawiczny w reakcjach na pomoce, czasem wyprzedzał moje sygnały „czytając w myślach”. Zatem zwykłą zmianę opanowaliśmy szybko. Czym prędzej rozpoczęłam ćwiczenia z lotną zmianą. Nie pamiętam dokładnie co robiłam, ale po jakimś czasie uzyskałam zmianę w fazie lotu. Problem tkwił w tym, że na jedną stronę (z nielubianej prawej na wygodną lewą) koń robił się elektryczny, spieszył i kładł się na rękę, a w drugą stronę, trudniejszą, usztywniał się i poprawiał zadem lub krzyżował. Jak się potem dowiedziałam, są to typowe błędy w nauce tego elementu. Oczywiście nigdy do końca nie udało mi się ich wyplenić. Czasem bywało gorzej, zwłaszcza po przerwie w jeżdżeniu. Sekret potrafił sam zmienić nogę z prawej na lewą na początku przekątnej, wywożąc mnie na przeciwległą ścianę. W drugą stronę z kolei pokonywał przekątną ruchami konika szachowego, oddając na każdą łydkę ale wciąż krzyżując. W lepszych czasach osiągaliśmy czystą zmianę na lewo, ale nieszczęsna zmiana na prawo była zawsze poprawiana zadem. Charakterystyczne było, że poprawiał przeraźliwie wysoko, po prostu strzelał z krzyża jak najwyżej się dało. Nie raz lądowałam na szyi, wściekła i bezradna, gubiąc kontakt i rytm. Otrzymywałam różne rady: jeździć przez drąg, nie działać wcale łydką tylko delikatnie samym dosiadem itp. Próbowałam lecz bez większego skutku. Teraz wiem, że powinnam była szybko zaprzestać samodzielnych prób, cofnąć się do etapu zwykłej zmiany i pod okiem doświadczonego szkoleniowca rozpocząć lotne dopiero po osiągnięciu wyprostowania i rozluźnienia. Oznacza to rok ciężkiej pracy – a ja chciałam już! Na ówczesnym etapie wiedzy jeździeckiej lotna zmiana była dla mnie symbolem doskonale ujeżdżonego konia. A to, że była robiona źle... .Niestety każdy uczy się na swoich błędach. Te były nie do cofnięcia, już do końca życia robiliśmy to źle.


***