wtorek, 28 kwietnia 2020

Przekopanie ogródka folblutem

Nie umiem wyjaśnić, dlaczego dopuściłam do tej przygody.
Zresztą nie ja poniosłam konsekwencje własnej lekkomyślności, lecz ktoś inny.
Nic poważnego się nie stało, ale ogródka szkoda....

Znajoma rodziców miała działkę wypoczynkową niedaleko moich tras terenowych. Wielokrotnie zapraszała mnie na kawę, żebym zajechała do niej i odwiedziła, gdy będę przejeżdżała konno.
Jej wyobrażenia o jeździectwie były przyjemne i ukształtowały się podczas wożenia wnuków do stajni kucykowych. Jest to więc jak wiadomo sport elegancki, grzecznego błyszczącego konika czyści się kolorową szczotką, wsiada i konik rusza. A jak się chce, to konik stoi i czeka.

Ja chyba musiałam ogłupieć, żeby pewnej słonecznej niedzieli zgodzić się na tę propozycję.. Na moim folblucie. Może wizje spokojnej kawki na tarasie z pasącym się konikiem w tle były tak sugestywne, że w nie sama uwierzyłam? Naprawdę nie umiem wyjaśnić.

Przejechałam Sekreta z godzinkę czy półtorej w dobrym tempie po naszych leśnych i łąkowych trasach, następnie występowałam aby był całkiem suchy. Ze sobą miałam długi uwiąz a tranzelkę nałożyłam na kantar.

Słonko świeciło gdy dzwoniłam dzwonkiem przy wielkiej bramie tej sporej wiejskiej daczy. Dom z tarasem i kawką stał w głębi, za wysokim ogrodzeniem był najpierw pas zadbanych iglaków, z ziemią pomiędzy nimi wysypaną korą. Potem około tysiąca metrów kwadratowych koszonego trawnika. Dalej dom a za nim stary sad.  Bajka.
Gospodyni ucieszona czekała na tarasie nieco obawiając się czterokopytnego zwierza, ale w zupełności ufając że ja wiem co robię.
Byłam tego równie pewna. Rozsiodłałam, oprowadziłam i postanowiłam dla pewności trzymać w ręku długi uwiąz. Sekret w zasadzie zachowywał się dość spokojnie jak na niego. Rozglądał się krótko a potem rzucił się na trawę. Kawka pita z trawnika nie była wygodna, więc gospodyni nalegała, aby konika puścić. Wszystko zamknięte, wysoki płot, wielki ogród, niechże on sobie poje tej trawy. Hm......

Puściłam go, bo cały czas tylko żarł trawę.
Przez chwilę pasł się rozkosznie. Ale za chwilę konikowi coś strzela do łba. Najpierw się po prostu wytarzał, potem jak to on zerwał się jak rażony prądem i brykając ruszył dookoła ogrodzenia. Cel: stajnia. Kierunek: za płot. Nie da się, płot wysoki na dwa metry. Co robić - biegać z całej siły wzdłuż płotu a w narożnikach zawracać piruetem i zasuwać do drugiego narożnika, tam zawracać i tak bez końca, bez końca, bez kontaktu z niczym, od nowa i od nowa.
Mokry zdziczały folblut orał bez litości zadbane iglaki razem z korą, owoc ciężkiej pracy wynajmowanego ogrodnika...

Nie było łatwo go złapać.

Zamiast spokojnej kawki na tarasie było suszenie mokrego idioty podczas stępowania w ręku. Zdetonowana gospodyni na tarasie zapewniała, że nic nie szkodzi. Mówiła tak, ponieważ była dobrze wychowana. Ale chyba także dlatego, że nie odważyła się jeszcze iść dokładnie obejrzeć szkód.

Próbowałam potem dopytać czy zniszczył jakieś krzaki dokumentnie, i czy mogę je odkupić. Gospodyni odpowiadała, że nic poważnego, bagatelizowała i nie trzymała urazy. Bardzo miła osoba.
Więcej propozycji kawki "po drodze" jednak już nie było.

poniedziałek, 13 kwietnia 2020

Bliskie spotkania III stopnia

Kilka przygód, które miałam z tym koniem w terenie, utkwiły mi na zawsze w pamięci.


Przez około 10 lat wsiadałam na tego konia w zasadzie codziennie. W stajniach Orso i Helenów nie było ani sensownej hali, ani placu na którym można by jeździć w okresie jesienno-zimowym lub po zmroku. To były stajnie niskobudżetowe. Plac do jazdy zawsze był, ale nierówny, z kopnym podłożem (Orso), nachylony pod kątem (Helenów). Nie było mowy o bronowaniu grudy zimą czy systemach odwadniających, prowizoryczne oświetelenie pojawiło się w Helenowie chyba juz po naszej wyprowadzce.
Z racji tego, ze wsiadałam na konia przed zajęciami na studiach (a potem przed pracą) lub też wieczorem po zajęciach (pracy), to pozostawało mi jeżdżenie w tereny. W okresie zimowym jeździłam często na podmarznięte równe łąki, gdzie można było wyznaczyć sobie umownie czworobok (choćby śladem na śniegu), ósemki, przekątne itp, i w ten sposób przeprowadzić najprostsze ćwiczenia w trzech chodach. To całkiem dobrze działało.

Bywało, że wyjeżdżałam ze stajni w zimowy poranek gdy dopiero świtało. Lub też jeździłam w ciemne zimowe wieczory, po śnieżnych polach, czasem w świetle księżyca.

Nie mam pojęcia ile godzin spędziłam na grzbiecie tego konia, ile kilometrów przejechaliśmy razem. Niektóre obszary lasów i pól znaliśmy na pamięć. Czasem zapuszczaliśmy się dalej niż zwykle (np. wyprawy z Orso aż do wsi Kraszew Stary, na tę wycieczkę potrzeba było 2-3 h). Na ogół kręciłam się jednak przez około godzinę po stałych kwartałach. Preferowałam proste drogi w lesie, "kwadraty", drogi przeciwpożarowe idealne na grudę i mróz, a także płaskie polany, jesli były bez kretowisk. Udawało się z reguły i zmęczyć i odprężyć i rozluźnić  Sekreta.

Bardzo lubiłam wyjeżdżać po świeżym opadzie śniegu. Wtedy robiło się w kopnej bieli pierwszy ślad, z siodła było  to wrażenie jakby płynięcia, lotu, traciło się wyczucie tempa, dziwne wrażenie oderwania od ziemi. Koń radził sobie dobrze, chętnie parł do przodu w mniej lub bardziej głębokim śniegu. Uważałam zawsze, by uchronić go przed pułapkami i nie wprowadzić go na zakrytą śniegiem zamarzniętą kałużę. Raz się przecież wywróciliśmy.

Ufaliśmy sobie nawzajem.

***
Stado sarenek: spotykamy je kiedyś galopując przez bardzo rozległe łąki między Helenowem a Kraszewem. Te łąki miały po kilometr długości, były wspaniałe. Oczywiście nigdy po zasiewach! Albo rżyska, albo podmarznięte łąki zimą.
Z brzezin na skraju łąki wypada z boku spore stado saren. Biegną prawie na nas, a potem trochę odbijają w bok, ale bardzo blisko. Czy nie rozpoznały człowieka na koniu i wzięły Sekreta za jakiegoś dzikiego czworonożnego roślinożercę? Czy może nie liczyły się z tempem, jakie osiągnął koń? W każdym razie jesteśmy kilkanaście metrów od ostatniej sztuki i idziemy w tym samym kierunku. Tak blisko nie widziałam ich nigdy!
Sekret wyostrzył uwagę do maksimum, serce waliło mu w galopie jeszcze mocniej i widać było że był ogromnie przejęty tym spotkaniem. Z ciekawości przestałam go trzymać i dałam wolną rękę. W pierwszym momencie włączył turboprędkość, aby dopaść tego stada ziomków czy źrebaków. Byłam ciekawa, czy dogonię na folblucie stado pędzących saren? To była ciekawość myśliwego.
Jednak po kilku sekundach nagle mój koń zmienił zdanie. Gwałtownie przyhamował i odpuścił pogoń. Może wreszcie zorientował się, że to inny gatunek?
Nie goniłam go dalej, w ogóle nic nie zrobiłam, stado oddaliło się i bezpiecznie skryło gdzieś w dalekich zaroślach.


***
Innym razem w zimowy wieczór wracałam kłusem z terenu. Był śnieg, ale nie było ślisko. Udało mi się uspokoić konia, który jak zwykle ciągnął do domu. Szliśmy właśnie regularnym mocnym ale stabilnym kłusem. Po lewej stronie ścieżki była zamarznięta rzeczka Czarna, po prawej ściana ciemnego zaśnieżonego lasu. Przed nami jasno, równo, śnieg, świecił księżyc. Wtedy usłyszeliśmy nieprzyjemny dźwięk - najpierw koń, potem ja. To był dźwięk przedzierania się przez gałęzie. Przez chwilę myślałam, że to coś w rodzaju naszego własnego echa. Koń robił szum i skrzyp idąc energicznie przez śnieg, może jakoś ten hałas odbija się od krzaków i drzew? Ale dźwięk towarzyszył nam wyraźnie od pewnego momentu i szedł równo z nami - to nie było żadne echo, coś biegło w lesie za nami, wzdłuż naszej ścieżki. Pies? Coś dzikiego, dużego? Ale co, i po co? Próbowałam się obejrzeć, ale koń wpadał właśnie w panikę i moja kontrola była coraz gorsza. Nic nie szło za nami jasną ścieżką, ale dźwięk z lasu nie zostawał z tyłu. Wyobraziłam sobie dzika albo zdziczałego psa, a po chwili także ducha (!) i wtedy się poddałam i pozwoliłam Sekretowi zagalopować. Było to wbrew regułom ale uznałam, że oboje jesteśmy usprawiedliwieni. Dopadliśmy mostku i niewielkiego gospodarstwa przy szosie. Oczywiście nic nas nie goniło, ale skierowaliśmy się już szparkim stępem prosto do stajni.


***
Raz w terenie obserwowałam sarnę, która została wytropiona przez dwa psy. Scena rozgrywała się przed nami,  na rozległym ugorze, porośniętym rzadko wrzosem. Ugór opadał łagodnie ku rzeczce, za którą był już las. Zatrzymałam przejętego konia, widok był jak na dłoni.
Wszystko rozgrywało się może w 10 sekund. Jeden pies był mniejszy i szybko został z tyłu. Ale drugi wyglądał jak owczarek niemiecki i był szybki. Sarna biegła skokami, pies był już około 40-50 metrów od niej. Szła wprost na rzekę. Sama tafla wody w tej rzeczce miała może ze dwa metry szerokości, ale płynęła w szerokim niskim rowie. Od jednej krawędzi rowu do drugiej mogło być 6 metrów. Patrzyłam na pogoń nie wiedząc jak pomóc sarnie... Ale nie potrzebowała pomocy. Nie zmniejszając tempa doszła do krawędzi rowu i bez wahania jednym wdzięcznym susem znalazła się po drugiej stronie. Nie włożyła w to więcej wysiłku niż w zwykły sus galopu. Pokonała lotem na pewno przynajmniej 7 metrów, taka niewielka sarna! To było piękne.
Pies w pędzie miał mało czasu na reakcję ale jakoś zdążył -zaczął gwałtownie hamować na ostatnich metrach. Byłam pewna, że z tego tempa nie zdoła się zatrzymać, ale taki pies to jednak też wspaniała maszyna! Wyhamował na samej krawędzi. Z sarenką był bez szans.
Westchnęliśmy z folblutem i skierowałam go na łąkę na rozgalopowanie. Takie skoki to nie dla nas ;)

***
Podczas jednego z obozów na zamku w Gniewie urządziliśmy grę terenową. Dość daleko od miasteczka, dzieci chyba dotarły na miejsce zabawy samochodem (całkiem możliwe, że legendarnym Tarpanem).  Tzw. "kadra" obozowa, czyli wychowawcy i instruktorzy brali udział konno, dzieci - pieszo. Podzielone na grupy miały w kwartale lasu zdobywać punkty i znajdywać listy. Czyli RPG-Podchody. Ja na Sekrecie miałam też jakąś rolę, nie pamiętam, możliwe że łącznika. To były czasy, gdy w lasach nie było zasięgu, a telefon to była nokia "cegła" .
Kwartał był duży, a las stary - gdzieś koło Skórcza, nieopodal Puszczy Tucholskiej.
W pewnym momencie wybrałam się sama z jednej bazy do drugiej, aby coś sprawdzić czy przewieźć. Leśna droga wśród pagórkowatego boru starych sosen. Światło pada ukosem. Spokój.
Po prawej stronie drogi na wzgórzu zauważamy ruch-  najpierw koń a potem też i ja.
Między drzewami kilkadziesiąt metrów od nas przesuwa się bezszelestnie jeleń ze stadem łań! Płyną z boku wprost na drogę. Nas wmurowało. Koń chyba wstrzymał oddech, ja na pewno. Końskie serce wali między tybinkami, czuję wyraźnie. Widzimy jelenia i łanie z profilu, jak kilkanaście metrów przed nami bezgłośnie i lekko po kolei przesadzają drogę. Ogromne. Wielkie, wydawały mi się takie jak konie. Całe złote, magiczne, majestatyczne, królewskie. Już są po lewej stronie.  Ani się nie spieszą, ani nie zwalniają. Płyną między drzewami, za parę sekund nie ma śladu.
To jak znaleźć się na chwilę w środku arrasu.

***
Kolejna przygoda w nocnym zimowym pejzażu była najdziwniejsza z całej mojej historii samotnych podróży na końskim grzbiecie. A przecież jeździłam na wielu innych koniach również sporo sama, w różnych miejscach i warunkach.
Jest to historia nieprawdopodobna, ale autentyczna.
Tego wieczoru wracałam na Sekrecie do domu drogą po lewej stronie rzeki. Był styczeń, śnieg i lekki mróz. Po mojej lewej ręce ciągnęły się zawiane śniegiem łąki. Po prawej zamarznięta rzeczka. Za rzeczką znów droga wzdłuż jej brzegu, a dalej ściana gęstego młodniaka.
To było niecały kilometr od mostku. Sekret zatrzymał się nagle wpatrując się w coś po prawej stronie, na drugim brzegu rzeczki. 30-40 metrów od nas coś  jakby świeciło w śniegu. Podjechałam na tyle blisko ile koń się zgodził, bo potem zatrzymał się i w ogóle nie reagował, znów serce mu waliło jak młot.
Światełka były wysokości około 20-30 cm, blado zielonkawe, na ziemi w zaśnieżonej dość wysokiej trawie. Nie było widać źródła światła. Samo światło trochę takie jak w starej lampie gazowej, rozproszone jakby przez mleczną szybkę. Ale nie miały konkretnego kształtu, były wydłużone. Dwa obok siebie -  jedno wyższe, drugie niższe. Nieruchome.
Nie umiałam sobie tego w ogóle wytłumaczyć, a koń zaczynał się kręcić i gotować z przejęcia. Bał się tego wyraźnie i ustawienie go na wprost naprzeciwko tych świateł aby im się przyjrzeć było niemożliwe. Chciał uciekać do domu i to szybko. Ruszyłam więc zajęta tym aby przeżyć w siodle i nie zlecieć. Po kilkuset metrach wprowadziłam go na koło na łące, bo nie mogłam sobie z nim poradzić. Musiałam go wygalopować. Gdy odzyskałam trochę kontroli,  rzucałam okiem w stronę świateł przy każdym okrążeniu, już ich nie widziałam. Czułam się bardzo nieswojo. Sekret trochę odpuścił, wjechałam kłusem na mostek, tam przeszłam do stępa i obejrzałam się w stronę zjawiska. Zobaczyłam tam łunę czerwonego ognia, ale niewielką, nie w lesie tylko właśnie nad rzeczką. Przeraziło mnie to już kompletnie, odjechałam czym prędzej.
Następnego dnia była chyba sobota, udało mi się tam pojechać za dnia. Jechałam stępem po tej stronie rzeki, gdzie były światła. Szukałam jakichkolwiek śladów w śniegu, usiłując określić gdzie to mogło dokładnie być. Spodziewałam się pogorzeliska, śladów ognia. Nic. Zupełnie nic.
Do dziś nikt mi tego nie umie wyjaśnić. Ktoś poddał pomysł, że to samozapłon torfu. Nie ma tam torfu.
Więcej to się nie powtórzyło, ale omijałam to miejsce tej zimy.

sobota, 11 kwietnia 2020

Zwięzła racjonalna uwaga

Mój Kochany i Niezwykły Drugi Mąż 💗, który nie jest koniarzem, ale za to jest człowiekiem bardzo twardo stąpającym po ziemi, skomentował te historie następująco:

Jedyne co z tego zrozumiałem, to to, że ten Twój koń kompletnie nie nadawał się do tego, do czego był użytkowany.


I to jest bardzo trzeźwa uwaga, i nie umiem znaleźć żadnych argumentów do dyskusji z tym stwierdzeniem.
Może poza tym, że nie miałam innego konia na pokazy. I nie mieliśmy innego pomysłu na sfinansowanie tak absurdalnie drogiej i idiotycznej pasji, jak właśnie użytkowanie  naszych koni latem na pokazach.
I jeszcze, że nie umiałam sprzedać Sekreta, żeby potem kupić sobie inny, lepszy egzemplarz.....

***

Inna sprawa, że tutaj opisuję historie i przeżycia. Większość z nich zapisała mi się w pamięci, bo była wyjątkowa - tzn. że coś przebiegło inaczej niż zwykle.
Z tych opowieści wyłania się więc jednostronny obraz: szalonego folbluta, który z nerwów omal nie powoduje wypadków śmiertelnych.

Prawda jest jednak inna. Ten koń został niejako wtłoczony wbrew swej woli w różne akcje, z którymi  jednakowoż naprawdę szybko się pogodził. Bo większość zadań wykonywał karnie, ogromna większość wyjazdów to były wyjazdy udane. Nie nadawał się oczywiście do:
- wleczenia
- damskiego siodła (trzeba by było szyć na miarę, a my pożyczaliśmy z TKKF piękne stare duże damskie siodło z czasów starej Rewii, i w tym siodle wspaniale pracował koń Stefan)
- szarży na oddział pieszych tarczowników (to robiła Malwina)
- wspinania (bo świadomie go nie uczyłam)
- pokazu skoków (bo nie byliśmy wyszkoleni)
- nocnych oblężeń z fajerwerkami
- dżygitu
- prawdziwego joustingu

Natomiast udało się go skutecznie i bezproblemowo używać w następujących numerach:
- pokaz solo prostego ujeżdżenia (dla laików oczywiście) z efektownym położeniem, przy czym dobrze wyglądały tu stylizacje hiszpańskie, wielowarstwowe falbaniaste suknie, klimaty 19-wieczne itp.
- stęp hiszpański
- pokaz przejazdu z rozwijającym się za koniem 10- metrowym sztandarem (ważne było dobre tempo, aby cały sztandar rozwinął się i był w łopocie w powietrzu)
- lekkie numery rycerskie, łuk, szabla, popisy zręcznościowe z długą bronią drzewcową, często clou była scena gdy podczas pojedynku koń był kładziony, to zawsze się podobało.
- proste numery z ogniem
- rozmaite bitwy i inscenizacje grupowe, w których grał "sztukę", tzn. nie grał pierwszoplanowych ról, tylko "robił tłok"

Czy to mało na tak gorącego folbluta?

Nie.
Ale mój Kochany Drugi Mąż ma rację, bo to po prostu nie był właściwy koń :)

poniedziałek, 6 kwietnia 2020

Loty nad ziemią

Niewiele przydarzyło mi się upadków z tego konia, ale wszystkie bardzo dobrze pamiętam.

                                                                       ***
Lot 1. 
Wyjeżdżam w teren ze stajni pana Macieja w Wołominie. Zima, mróz, ale na piaszczystych leśnych ścieżkach dobre warunki na kłus. Najpierw około 100 metrów przez młody las, potem bardzo ostrożnie przekraczam pokrytą lodem i śniegiem szosę.  Koń ślizga się a ja się boję upadku. Potem już wjeżdżam spokojnie w las, po 5-10 minutach ruszam kłusem. Sekret jest nabuzowany, spięty i bardzo czujny. Ja raczej uważam, ale nie czuję się szczególnie niepewnie, las jest pusty i cichy. Podjeżdżam mocniejszym kłusem pod wzniesienie, siedząc w półsiadzie.  Pamiętam dokładnie, że siedziałam w równowadze, ale byłam nastawiona na zmianę balansu na szczycie wzniesienia. Aż tu nagle 2 metry przed tym najwyższym punktem ZWROT i krótki lot! Sekret zobaczył za górką jakichś ludzi z psem - oczywiście o ułamek sekundy wcześniej niż ja. W kolejnym ułamku sekundy wykonywał obrót o 180 stopni, którego ja nie wysiedziałam. Gdy się zorientowałam, że właśnie się zbieram i wstaję z zaśnieżonego kopnego piachu, to mogłam już tylko zobaczyć jego zad kilkadziesiąt metrów ode mnie. Z całej siły ruszył natychmiast do stajni, nie tracąc ani jednego momentu. 

Zrozpaczona, ruszyłam biegiem jego śladem. Byłam przerażona bo wyobraziłam sobie, jak w pędzie przewraca się podczas przebiegania przez tę oblodzoną szosę. Wyobraźnia podsunęła mi od razu wizję nadjeżdżającego samochodu i obrazki jak z początku filmu "Zaklinacz koni". Prawie szlochając z rozpaczy biegłam za nim bez tchu. Gdy byłam blisko szosy, ku swojemu przerażeniu zobaczyłam stojące na poboczu auto, a przy nim ludzi. Przez głowę przebiegała mi jedna myśl: "Tylko nie to! Proszę, tylko nie to..". Musiałam wyglądać zaskakująco, gdy dopadłam Bogu ducha winnych obcych ludzi zdyszana, mokra, zapłakana i ściskająca w ręce bat. Już jak do nich dobiegałam, zobaczyłam, że jednak NIC nie leży przed ich autem. Zatrzymali się, bo mieli awarię czy chcieli się wysikać, a nie dlatego, że uderzyli w konia... Zapytałam, czy nie widzieli jakiegoś konia odpowiedzieli, że owszem, przebiegł przez szosę, całkiem niedawno, i pobiegł o tam. Byli pod wrażeniem jego tempa. 
Ruszyłam dalej już spokojniej, od stajni dzieliło mnie 200 metrów. Sekreta zastałam w rękach stajennego, oprowadzał go spokojnie wokół ogromnego klombu przed stajnią.

***

Lot 2.
Sekret wspina się i robi delfinki na hali w Wołominie. Hala jest mała, ciasna i bardzo niebezpieczna, ponieważ betonowa podmurówka wysokości ok. 80 cm nie jest niczym zabezpieczona i jej rant obiega wokół cała halę, oprócz drzwi. Powyżej jest ściana z desek, ale cofnięta o 20 cm.

On się wspiął tak gwałtownie, że zaskoczona nie wytrzymałam,  spadając przechyliłam siebie i jego na bok, zjechałam bokiem po końskim zadzie i boku. Lecąc miałam w oczach tę przeklętą betonową krawędź. Wylądowałam bezpiecznie na nogi, nie puściłam nawet wodzy. Paskudna sytuacja, i ona też zaważyła na decyzji o kastracji. 


***
Ostatnie dwa zdarzyły się na pokazach i były naprawdę barwne.

Lot 3.
Jesteśmy całą grupą w warszawskich Łazienkach. Robimy duży pokaz, na pewno wiecej niż na 6 koni. Zleceniodawcą jest Urząd Miasta Warszawy, realizujący w parku Łazienkowskim część obchodów Dnia Wojska Polskiego. Zdaje się, że to święto było wówczas dość młode. Obchody i cała oprawa nie miały jeszcze ustalonego przebiegu, wszystko było trochę na wariata. Dlatego też udało się załatwić występ tak niewielkiej grupy pokazowej jak Damiana.
Przygotowywaliśmy się przejęci w klubie Hubert. Kilka klubowych koni i jeźdźców też zostało zaangażowanych. Mam wrażenie, że grupa Piotrka Szakacza już wtedy się zaczynała się wyodrębniać, w każdym razie na pewno kilku z nich pojechało z nami. Grali nie tylko ułanów ale też inne tematy.

Ten pokaz historyczny był oczywiście tylko jedną z wielu rozmaitych atrakcji Święta Wojska.  Odbywał się na tym wielgachnym placu za szklarniami, czyli na dawnej łazienkowskiej Ujeżdżalni. Stały tam wtedy prowizoryczne trybuny, chyba z zadaszeniem nad częścią miejsc, gdzie zasiedli oficjalni goście.
Ja na Sekrecie brałam udział zapewne także w części rycerskiej, choć w ogóle tego nie pamiętam. Wszystkie wspomnienia przyćmił nasz występ w numerze XVII-wiecznym.

Tylko jak to szło? Na pewno było dwóch szlachciców, były też czarne charaktery w postaci pieszych kozaków, było coś z wleczeniem pojmanych jeńców.. a ja wystąpiłam dumnie jako szlachcianka. Strój, uzbrojenie i charakter postaci zbliżone do Basieńki z ekranizacji "Pana Wołodyjowskiego", z tym że mój "bachmacik" to był kopnięty folblut, a zamiast prawdziwych pistoletów miałam atrapy na kapiszony.
Miałam zdaje się zagrać szarpaninę z pieszymi Kozakami, którzy na mnie napadają. W sukurs przybywają mi dwaj konni Polacy, wspólnymi siłami odpieramy atak i kozacy idą na sznur. Lub może odwrotnie, to ja wpadam galopem w scenę szarpaniny...

Do sedna.
Zatem wjeżdżam galopem w zamęt, ktorego podstawą jest kręcenie koniem wokół innych koni, jakaś krótka pozorowana walka na szable, Kozacy atakują rohatynami, krzyki, hałłakowanie,  kurz i sporo improwizacji. Być może Sekret był wtedy też przewracany i potem wstawał? Wszystko idzie znakomicie, szlachcianka i szlachcice górą. Moi towarzysze ruszają zwycięskim galopem, ja za nimi. Oklaski, już runda honorowa wokół ogromnego placu. Wtedy właśnie niesiona kozacją fantazją i dobrym nastrojem wyciągam drugi pistolecik zza słuckiego pasa, związane w supeł wodze puszczam luzem na szyję konia. W obu rękach pistolety, którymi można teraz wymachiwać nad głową wołając "Vivat, vivat!!!!!! Juhuuuuuu!!!! ". Co prawda mój koń bryka przy tym wyżej swoich uszu, podniecony do granic możliwości muzyką, występem a przede wszystkim galopem z innymi końmi. Ale jego brykanie znam przecież na pamięć, więc wiwatuję i macham ile sił.
I nagle - ja klęczę w piachu.
Co się stało? Gdzie mój koń, gdzie są wszyscy?
Mój koń jest na drugim końcu placu, goni z wszystkich sił resztę i cały czas bryka, w chmurze kurzu.
Jestem sama na środku, centralnie przed główną  trybuną.
Wstaję, w obu rękach pistolety... Co mam robić??
Patrzę na trybuny i oficjeli, którzy patrzą na mnie. Staram się uśmiechnąć a potem kłaniam się nisko, i prędziutko wybiegam z placu. Koniec tej części pokazu.
Potem wszyscy twierdzili, że to wyglądało jak zaplanowany numer.
Hm.

***
Lot 4.
Malbork, nocne Oblężenie zamku.Tłumy widzów na brzegu rzeki. Kilka oddziałów pieszych, hałasujących blachami. Armaty. My w kilka koni na wałach von Plauena. To szeroki na kilkanaście metrów wał ziemny między fosą a rzeką, wzdłuż rzeki. Po stronie fosy zbocze tego wału jest bardzo strome, pionowe, i ma 2-3 m wysokości. Krawędź zaznaczona jedynie półmetrowej wysokości murkiem. Po drugiej stronie zbocze jest łagodniejsze, zakrzaczone, sięga do doliny rzeczki.
Za dnia mieliśmy tam próby, więc wszystko obejrzeliśmy. Gramy z kilkoma innymi ekipami konnych. Nie wszyscy mamy to samo podejście do sprawy. Damian jest zdania, że miejsce jest niebezpieczne dla koni podczas nocnych pokazów i żąda oznakowania urwistej strony taśmą, ja teżu uważam że to warunek minimalny, aby tu grać nocą. Pozostali konni uważają, że przesadzamy -  mimo tego taśma się pojawia.
Potem próba z fajerwerkami. Konni mają wyjść wszyscy razem z dwóch stron (rycerstwo polskie vs zakonne) w  najszerszym miejscu wału i zrobic tam dwa czy trzy najazdy, kilka pojedynków i zjechać. Okazuje się, że pirotechnicy są słabo osiągalni i kontakt z nimi jest jakiś utrudniony. Domagamy się, aby koniecznie ale to koniecznie czekali z fajerwerkami aż wszyscy konni zjadą z placu. Na próbie to się mniej więcej udaje. Ale to było za dnia.

Sekret w ogóle nie znosił fajerwerków oraz otwartego ognia. Nie dla niego były nocne inscenizacje z pochodnią, trzymaną przez jeźdźca i podpalanie (sztucznych) wiejskich chat. Wybuchy znosił dobrze, muzykę i hałas blach również, ale ognie sztuczne to było troszkę za wiele.

Podczas prób widziałam, że wszystko kosztuje go sporo nerwów, ale był pod kontrolą a po przejazdach uspokajał się dopóki był między końmi.
Pokaz się rozpoczyna. Trwa tzw. "Światło i dźwięk", czekamy strasznie długo w ciemnościach, niektóre konie -w tym mój foblut -gotują się już z nerwów. Akcja, wyjeżdżamy. Jest gorzej niz myślałam. Oślepiają nas reflektory, w ogóle nie widzę ani murka ani taśmy, mam nadzieję, że Sekret widzi gdzie biegnie. Trzymam się środka. Najazd, drugi - i wtedy... pirotechnicy nie czekają! Puszczaja pełna wersję fajerwerków, gdy jeszcze 3/4 konnych jest na placu. Straszliwy wizg, świst, syczenie, które narasta i się zbliża. Poza tym normalne efekty świetlne. Ale dźwięk! To jakieś przeklęte diabelskie wynalazki, gorzej niż ostrzał z działek przeciwlotniczych. Konie w większości reagują paniką i rozpryskują się na różne strony.
W tym momencie dzieje się coś, co mi się zdarzyło tylko raz. Sekret kompletnie zrywa ze mna łączność. W sekundę przepalają mu się wszystkie styki. Koszmarne uczucie, że nie mam nic, żadnych sterów, pędzimy przed siebie. Brak kierownicy brak hamulców. Przerażenie. Strach, ze spadniemy w ciemności z wału i połamiemy się oboje na śmierć. Idziemy prosto na to zbocze w kierunku rzeki, i to tempem maksymalnym. Nie mogę mu skręcić nawet łba, beton w pysku, wiezie mnie w ciemność.
To wszystko trwa ułamki sekund.
Nie wiem czy to była moja decyzja.
Chyba raczej decyzja mojego przerażonego ciała, szybsza niz myśl: katapultuję się, ze strachu przed śmiercią. Jak? Nie wiem. Po prostu nie ma mnie już w siodle.
Ląduję na trawie na kolanach, wjeżdżam na tych kolanach ślizgiem w grupę jakichś ludzi. Co gorsza w ręku mam ciągle miecz, na sobie szaty i lekką zbroję i hełm. Ludzie, w ktorych się omal nie wbijam, to grupa dzieciaków! Skąd i kto zaangażował tam dzieci? W nocy, w środku tego niebezpiecznego pokazu? Miały po kilkanaście lat, to była jakaś grupa muzyczna. Absurd. Nie wiem, kto się bardziej przeraził. Ja - tego że ich prawie uszkodziłam lądując w nich. Czy oni, zaatakowani prawie z powietrza..
Nie miałam czasu tego roztrząsać. W głowie miałam tylko jedno: "Sekret nie wyhamował przed tym zboczem, wpadł tam na łeb na szyję, połamał się i leży na dole!!!!" Wymijam nic nie rozumiejące dzieci, lecę go po ciemku szukać, zrywam hełm, pytam ludzi czy widzieli konia. Mało kto rozumie o co mi chodzi. W dole ciemno, krzaki. Wreszcie dociera do mnie, że ktoś go złapał tu na wałach. Zawrócił (jak? kiedy? chyba w powietrzu) i uwolniony ode mnie skierował się do koni. Biegnę, sprawdzam, cały i zdrowy. Wdrapuję się na siodło.
Wszystko skończyło się dobrze.
To było ostatnie nocne oblężenie, na które pojechał ten biedny folblut....

***
Jeszcze jedno rozstanie z siodłem mi się przypomniało!
Zimowy samotny wyjazd w teren nad rzeczkę Czarną opodal stajni Orso. Koń płoszy się czy spieszy, w każdym razie wpadamy na lód pod śniegiem. Poślizg, i nagle łupiemy oboje bokiem w lód. Sekret się wywrócił. Zrywa się od razu, ja próbuję wsiąść ale odkrywam że lewe strzemię jest zdeformowane. Porządne mosiężne strzemię zostało spłaszczone przez uderzenie końskiego ciała o lód, strzemię dostało się koniowi pod żebra. Oglądam boki i nogi konia, żadnych śladów. Wsiadam z prawej strony, sprawdzam regularność ruchu, wszystko ok. Po powrocie do stajni proszę Damiana o naprostowanie strzemienia, udaje się to jakoś ale nie do końca. Gruby kawał metalu, a jednak w ułamku sekundy koń go zgniótł swym żebrem... Już zawsze w tym siodle lewy kabłąk strzemienia wyglądał trochę inaczej.


***

Więcej upadków z Sekreta mi się nie zdarzyło.
To dzięki Prezesowi, czyli p. Włodkowi Kościeszy. Prezesie, do dziś mam w uszach: "Wysoki półsiad, palce do konia, i koń może robić wszystko"
I tak właśnie było bo zawsze stosowałam się do tej rady! :) Dzięki temu Sekret mógł sobie sadzić barany tak wysokie jak chciał i kopać powietrze na wysokości 3 metrów, a ja po prostu miałam palce do konia i przeważnie bez większego wysiłku wysiadywałam te akcje.

piątek, 3 kwietnia 2020

Folblucie zdrowie

Sekret pod kilkoma względami był wzorcowym przykładem rasy "pełna krew angielska".
Głowę miał zresztą też angielską, z tą swoją nadreaktywnością, nerwami na wierzchu, odgadywaniem myśli jeźdźća. Ale tutaj chodzi mi o zdrowie fizyczne.
W tym koniu było naocznie widać efekt setek lat myśli hodowlanej - co prawda efekt ten nie ujawnił się akurat w obszarach najbardziej pożądanych w rasie xx,  czyli w możliwościach wyścigowych. Natomiast stalowa odporność, wytrzymałość fizyczna mimo delikatnej i leciutkiej budowy, również błyskawiczna regeneracja a także tzw. konstytucja - to wszystko było na pewno efektem jego w 100% "czerwonego" papieru.
Mówi się, że folbluty są wskutek ostrej selekcji końmi z żelaza. Tak było z Sekretem - to był żelazny konik.

Oczywiście nie był nigdy użytkowany w żadnym wyczynowym sporcie, praca na torze w wieku dwóch lat skończyła się po jednym sezonie, skokowo był w ogóle nie próbowany. Jednak biorąc pod uwagę liczne występy na pokazach kaskaderskich a także inne moje pomysły (zabawa typu polo, amatorskie krosówki, rajdy, ciąganie go wiecznie przyczepami na pokazy dniem i nocą), to ten koń był użytkowany jednak trochę więcej niż rekreacyjnie-amatorsko.
I nigdy nic mu nie było. Trzeba też brać pod uwagę jego ciężkie dzieciństwo: ta obora z krowami, obroża, i buraki w żłobie!
A mimo tego zawsze zdrów.

Przypominam sobie dosłownie trzy problemy zdrowotne Sekreta w ciągu 14 lat, wymagające pomocy lekarza.

Pierwszy problem to przeziębienie gdy miał 4 lata. Lekka temperatura, kaszel, katar. Złapał to od jakiegoś śląskiego źrebaka w Wołominie. Leczenie pod okiem weterynarza, dostawał jakieś leki podskórnie. Pamiętam długie inhalacje nad wiadrem z naparem z ziół i soli, gdy koń stał cierpliwie z kocem na łbie. Stał i całkiem spokojnie znosił te pomysły. Przeszło i nie wróciło.

Drugi: podbicie podczas kilkudniowego rajdu, ostra nagła kulawizna, okłady wg zaleceń weterynarza, ujście ropy przez koronkę (trochę nas przeraziło) i temat zostal zapomniany.

Trzeci: problem skórny. Byłam wtedy w pierwszej ciąży, postanowiłam nie kusić losu i przenieść Sekreta do oddalonej i tańszej zarazem stajni. Razem z nim pojechała Malwina. Stajnia była odległa ok. 35 km od domu, więc można było raz na tydzień pojechać do koni, przelonżować, zadbać itp. Niestety po około dwóch miesiącach odkryliśmy z przerażeniem przy kolejnej wizycie (a może po jakiejś dłuższej pauzie?) że oba konie są zarażone jakimś grzybem! Rozpacz, awantura, weterynarz, leki, metody domowe i ogólna panika. Nie pamiętam czy udało się wykazać, że zaraziły się od innych tamtejszych pensjonariuszy. Podstawową sprawą było dla nas wyleczenie i szybkie zorganizowanie ewakuacji.
Jak tylko konie zostały wyleczone i objawy minęły, przeprowadziliśmy je do Dąbrowicy - przynajmniej tak mi się teraz wydaje, że to wtedy wylądowały w Dąbrowicy.

Jeśli chodzi o kontuzje "przy pracy" to w zasadzie ich nie było.
Za to przypadkiem całkiem pasującym do Sekreta było urwanie sobie nosa.
Stał wtedy w Wołominie u pana Macieja. Nie w murowanej stajni, lecz w stanowiskach zbudowanych na terenie tamtejszej hali, która była dość mała i wąska (jak na halę do jazdy). Nie było tam poideł, tylko wiadra w starych dobrych stalowych obręczach. Wszystkie konie miały ten sam zestaw: czarne plastkiowe wiadro, i obręcz. Ale tylko Sekret musiał koniecznie uprzyjemniać sobie czas wyciąganiem swojego pustego wiadra i wyrzucaniem go nad drzwiami boksu na korytarz. Wskazuje to zresztą na fakt, że wiadro po prostu zbyt często bywało puste!
No i pewnego dnia niestety zaczepił jakoś o ostry element, może o obręcz. Koniec zabawy był dość krwawy, choć niegroźny. Stajenny znalazł go (czy może ja go znalazłam i zawołałam stajennego) z dość długim paskiem skóry zwisającym z chrap, na którym to pasku wisiało sobie wiadro. Skóra pochodziła z nozdrza, a właściwie z obwodu nozdrza. Ciężko to wyjaśnić, ale widok był niezapomniany. Ucięliśmy ten pasek skóry po prostu nożem, a wiadro od tej pory było mocowane  do obręczy karabińczykiem. Rana zagoiła się błyskawicznie i do końca życia mój koń miał obie chrapy odrobinę inaczej ukształtowane, prawa była płaska, jakby przycięta o pół centymetra.

Raz w Chwalimierzu przyjechał nowy owies, czy też mieszanka owsa z jęczmieniem. Stajnia w Chwalimierzu w ogóle z reguły nie była wzorem zaopatrzenia, ani w pasze treściwe ani objętościowe. W każdym razie zdecydowaliśmy się skarmiać tą mieszanką bo nie było nic innego. Ku naszemu przerażeniu następnego dnia i Sekret i jego półbrat Kaskader (i jeszcze kilka innych koni nie wychodzących ze stadem) stały w stajni na okrągłych spuchniętych jak balony nogach! Przebiałkowanie! Szkolny głupi niebezpieczny błąd. Minęło po odstawieniu paszy, zupełnie nie pamiętam co w zamian im dawaliśmy i skąd się udało to zdobyć. Nie powtórzyło się.

Może zdrowie Sekreta robiło na mnie wrażenie, bo wyróżniał się na tle naszych koni. Był jedynym koniem zawsze zdrowym i zawsze sprawnym. Nigdy jakichś dziwnych kulawizn, ochwatów, kolek, bóli brzucha, nic nigdy.
Z nim był inny kłopot: poza mną nie bardzo było kogo na niego wsadzić. I to pomimo tego, że był zdecydowanie najlepiej ujeżdżonym i najlepiej wychowanym koniem z naszej grupy.
Po pierwsze był pobudliwy i miał opinię brykacza, po drugie był zbyt drobny pod kogoś ponad 60kg wagi. Przynajmniej my tak uważaliśmy! I nie pozwalaliśmy nigdy wsiadać komuś większemu ode mnie, ani też komuś dysponującemu mniejszym warsztatem.
W czasie mojego połogu wsiadał na niego Damian, ale w drodze wyjątku i nieczęsto.
Na krótkie okresy udawało nam się czasem znaleźć osobę lekką, dobrze jeżdżącą i odpowiedzialną. Nie było to jednak łatwe.

Muszę też przyznać, że z TKKF Hubert wynieśliśmy oboje z Damianem pewne żelazne reguły jeździeckie. Należało do nich obowiązkowe rozprężanie konia przynajmniej 15 minut przez rozpoczęciem pracy, unikanie twardych, śliskich, grząskich podłoży, praca na regularnym czworoboku z wyjeżdżaniem narożników i pilnowaniem prostości konia (co często bywało trudne w niektórych pensjonatach). Także pomysły typu wesołe galopady w grupie znajomych nigdy nie były w naszym stylu. Byliśmy nudziarzami, którzy wiecznie trzęśli się nad swoimi końmi i wciąż byliśmy ostrożni. Nie śćigaliśmy się dla zabawy po rżyskach i korzeniastych trasach, nie chcieliśmy jeździc z obcymi, nie wyjeżdżaliśmy do lasu galopem prosto od stajni. Woleliśmy odpuścić sobie i koniom np. udział w towarzyskich biegach hubertowych z grupą ludzi, których słabo znaliśmy. Co prawda nasze konie były użytkowane "dziwacznie", musiały biegać w kropierzach, w damskich siodłach, ze sztandarami, skakać przez ogień czy się przewracać. Ale zawsze było to poprzedzone rozgrzewką, która dla mnie była po prostu regularną rzetelną pracą ujeżdżeniową na kołach, prostych i woltach. Byłam zawsze zdania, że koniowi pokazowemu normalna ujeżdżeniowa praca pod siodłem nie zaszkodzi tylko pomoże. Nie wszyscy jeźdźcy zaangażowani w pokazy kaskaderskie byli tego zdania.

Również z Huberta wynieśliśmy głębokie przekonanie, że "psim obowiązkiem" jeźdźca jest zapewnienie koniowi codziennego regularnego treningu w ramach jego możliwości. To wynikało zapewne w części z faktu, że Hubert nie mial nigdy prawdziwych regularnych padoków, a już na pewno nie w czasach gdy się tam uczyliśmy. Konie wychodziły ze stajni jedynie do pracy. Oczywiste więc było, że zostawienie konia na cały dzień w stajni to proszenie się o kłopoty.
I tak dopóki Sekret nie stanął wreszcie w stajni z padokami, to przez te wszystkie lata miałam w głowie imperatyw: codziennie wsiąść, i to porządnie, na godzinę czy półtorej, jeśli podłoże pozwala to z galopem. Niezależnie od pogody itp.
Myślę, że to też dobrze robiło temu koniowi. Chociaż kto wie, może jego geny wytrzymałości były tak silne, że zniósłby w równie dobrym zdrowiu także inne traktowanie?