poniedziałek, 30 marca 2020

Impuls i inne wojny

Nigdy nie uzyskałam na tym folblucie właściwego impulsu podczas pracy tzw. ujeżdżeniowej.
Pół jazdy się go pchało (przy czym mogłam swobodnie rozwijać swoje błędy jeździeckie, takie jak łydka pompująca itp). Drugie pół jazdy walczyło  się z nim bo obudziwszy się, lubił brykać.
Nie udało mi się nigdy przerwać tego zaklętego kręgu, jedynie go złagodzić. Cóż, przynajmniej nie było nudno - tak się zawsze pocieszam.

***

Przez całe czternaście lat znajomości  powtarzało się też to samo zachowanie Sekreta: zabieranie się w kierunku "do domu" i zatykanie się w kierunku "od domu". Występowało w różnym natężeniu, za czasów ogierzych bywało to drastyczne, natomiast w starszym wieku ledwo zauważalne. Ale było zawsze, zawsze. Ten koń miał nieomylny i bardzo czuły radar, który wciąż pracował w tle jego końskiej głowy i był nastawiony na stajnię. Część mózgu była zajęta pracą i sygnałami jeźdźca, nie przeszkadzało to jednak w niczym w jednoczesnym pilnowaniu sygnału. I nieistotne czy stajnia znajdowała się 200 m dalej, przez dwa płoty padoków, czy też była oddalona o 5 km przez łąki i lasy. Czuły folbluci radar odbierał sygnał z tą samą siłą. 

Zatem na placu zawsze była jedna ściana "do stajni", gdzie konia trzeba było lekko przytrzymać, druga ściana "od stajni", na której z kolei trzeba go było pchać, i to już na wyjściu z narożnika. Doprowadzało mnie to do rozpaczy. 
Kiedyś uznałam naiwnie, że na wielkiej łące mogę sobie ustawić tak długie boki prostokąta, że ten koń w końcu odpuści. Gdzie tam. Identycznie jak na ciasnym placu, garbił się i stękał w jednym kierunku, a w przeciwnym odpalał petardę. Nie dało się go zmęczyć, prędzej ja traciłam dech.
To samo było w terenie. Bardzo prosto -  dopóki łeb konia był skierowany od stajni, Sekret szedł niby chętnie ale nie swobodnie, jakby coś go lekko przytrzymywało. Czasem to tempo i impuls były dla mnie nawet zadowalające. Jednak zawsze przychodził moment, gdy trzeba było zawrócić DO DOMU. Nieistotne, czy po wielkim łuku, czy okólnymi łąkami - w pewnym momencie igła kompasu znowu wskazywała właściwy kierunek! Sekret tylko na to czekał i zaczynał ciągnąć. 
Na początku naszej współpracy były to żałosne obrazki. Usiłowałam nie pozwolić mu na wydłużanie kroku. Wobec tego skracał i wychodził do góry. Zamiast kłusem szedł ultrakrótkim galopkiem, mógł tak iść prawie tempem stępa. Miał bardzo krótka kłodę i świetną koordynację, nie przeszkadzało mu to wcale. Ale mnie tak! Więc walczyłam z tym jak umiałam. Potrafiłam dać mu po zębach, aby tylko wytrącić go z rytmu galopu. Woltki, serpentyny, przejścia, wszystko na krótkiej walczącej szyi, ze spiętym końskim grzbietem.  Próba przejścia do stępa skutkowała z kolei caplowaniem. Och! to powodowało u mnie po prostu ataki złości i bezradności. Caplowanie również było dla mojego folbluta bardzo wygodne i można było tak podróżować setki metrów, koń się zapieniał pod siodłem ale nie odpuszczał. Próbowałam go w tym "przetrzymać" lecz niestety to on wygrywał. 
Ciężkie to były czasy. Raz w rozpaczy próbowałam go nawet cofać dłuższy kawałek drogi powrotnej - to obrazuje jak bardzo ja sobie nie radziłam. W końcu postawiłam na unikanie prostych w kierunku "do stajni", całkowicie wyeliminowałam jakiekolwiek odcinki galopu w drodze powrotnej, a wracając kłusem reagowałam na każdą niepożądaną zmianę tempa karnym okrążeniem na łące, z przejściami i wyciszaniem. 
Ostatecznie opanowałam to i złagodziłam, ale zajęło mi to lata. Tu pewnie też pomoc szkoleniowca zaoszczędziłaby mi łez, a koniowi obitego pyska i grzbietu. 

***

To był taki dziwny folblut, który czasem wolał się zatrzymać i kopać na łydkę, zamiast od niej odejść. Nie mówiąc już o bacie! Na bat oddawał zawsze, i to szczególnie zaciekle i wysoko, tak że można było stojąc za nim oglądać popręg. Bat utrzymywał oczywiście pilność, ale tylko bardzo delikatnie używany. Jakiś czas jeździłam w ostrogach, dość łagodnych, a potem po kilku dniach je zdejmowałam i dalej pilnowałam czułości na łydkę. Wydaje mi się, że naprawdę starałam się dużo robić przez te wszystkie lata. Również w zakresie tych ćwiczeń ujeżdżeniowych, które mogłam opanować sama. Ale dość ciężko mi było bez pomocy z ziemi, na którą nigdy mnie nie było stać.

Efekt był taki, że ten koń w zasadzie nie był przejechany przez wędzidło, nie otwierał się poczas chodów roboczych. Za to po pewnym czasie czymś zupełnie łatwym było dla nas zagalopowanie ze stój od "wypuszczenia powietrza i pomyślenia". Zatrzymać z galopu roboczego do stój mogłam metodą  Sally Swift, obniżeniem miednicy, już nawet bez dosłownego działania dosiadem, nie mówiąc o ręce.  Super czułość  i super sterowność, plus oczekiwanie na sygnał i czytanie w myślach - to się z czasem rozwijało i było dla mnie dużym pocieszeniem.
Czyste przejścia w dół były naszą mocną stroną, przejścia w górę w zasadzie też. "Tylko" ten impuls na odcinkach - czasem się pojawiał, ale częściej nie bardzo lub był wymuszony. No cóż, nie można mieć wszystkiego. 

***
I słowo klucz: RÓWNOWAGA. Wrodzona genialna równowaga Sekreta - wiem że na pewno nie była efektem wyszkolenia, on się z tym urodził.
To był koń, który przez czternaście lat biegania po różnych podłożach, różnym tempem, różnym stylem i w rozmaitym stopniu spięcia nerwowego, nigdy przenigdy się nie potknął. Może on był w poprzednim życiu kozicą, to by nawet pasowało do postury i koziołkowatego charakteru! Krótki, zamknięty w kwadracie, miał tę lekkość jakby tańca w naturalnych warunkach ruchowych. Bywałam tym zafascynowana, zdarzało mi się na przykład na dłuższym odcinku mocnego galopu w lesie obserwować jak on w jakiś niepojęty sposób omija korzenie czy jakieś patyki. Zmieniał odrobinkę rytm, płynnie zmieniał nogi, nie omieszkając czasem bryknąć, a lądując znów trafić kopytami tam gdzie trzeba. A przecież w tym samym czasie napierał na rękę, ustalał ze mną tempo, spinał się czy płoszył - a nogi kompletnie niezależnie od łba tańczyły, muskały w pędzie ziemię i nigdy żadna z nich nie dotknęła podłoża w niewłaściwym miejscu. Sekret się nie potykał, i nie musiał nawet patrzeć pod nogi, po prostu potknięcie to coś, co się nie zdarzało.
Jego zwinność i szybkość imponowała mi, to był jakiś cud natury.
Śmieliśmy się, że ten koń podczas deszczu wymija w biegu krople padające z nieba.
Bo też faktycznie nie przepadał za deszczem.



piątek, 27 marca 2020

Dojrzewanie z dwóch stron

Dojrzewanie przechodziliśmy z koniem Sekretem w pewnym sensie wspólnie. On dojrzewał jako samiec, doroślał z zachowań źrebięcych w zachowania ogierze. Natomiast ja dojrzewałam do decyzji o jego kastracji. Zajęło to wszystko trochę czasu.

Byłam typowym przykładem świeżo upieczonej młodej właścicielki konia - na pewno niedojrzała do tej roli. Tylko przypadkiem uniknęłam dużych kłopotów. Młoda świeżo upieczona właścicielka jest z reguły zachwycona nowym nabytkiem i dumna z każdego zachowania, nawet nieprawidłowego i źle rokującego na przyszłość. Różowe okulary młodości, przekonanie o własnej nieśmiertelności i marzenia nastolatki o panowaniu nad dzikim ogierem. Wszystkie te odwieczne kalki. 

Sekret był koniem bardzo karnym i łatwym do opanowania z ziemi. Nigdy nie zaatakował człowieka, nie kulił uszu w kierunku ludzi, zawsze bardzo szanował przestrzeń osobistą, nigdy nie pchał się na ludzi. Po prostu był jakoś tak sam z siebie kulturalny. Ja oczywiście starałam się go wychowywać w karności ale nie wiem co by było gdybym trafiła na konia, który potrafi pociągnąć, podnieść człowieka na kantarze, który potrafi celowo postraszyć. Na pewno skończyłoby się to nieszczęściem. Gdy napotykałam na swojej drodze inne konie, np. konie Damiana, które miały inny temperament a niektóre pokazywały czasem brak szacunku do ludzi - to zawsze byłam zaskoczona.  

Sprawiał więc stosunkowo niewielkie kłopoty z ziemi. Hałasował wyprowadzany, tańczył, zadzierał łeb tak wysoko jak mógł (czyli niewysoko bo był niski), brykał, ale nie szarpał chamsko, nie kopał i nie wspinał się aby machać kopytami koło twarzy człowieka. Można go było opanować na prawie luźnym uwiązie, okrzykami i zwracaniem na siebie uwagi. Jego działania to było efekciarstwo, fasada, był takim niegroźnym ogierkiem. Stajenni go lubili i żartowali "On to tak piszczy proszę panią aż na padoku słychać"
Dlatego zwlekałam z decyzją o kastracji. To było oczywiście nastoletnie i niemądre podejście. Przecież nigdy nie miałam zamiaru tym ogierem kryć, ani wyrabiać mu licencji. Tym bardziej na pokazach - tylko kłopot. Wiadomo było, że trzeba go wykastrować, ale "jeszcze nie teraz". Bo może urośnie, bo może zmężnieje, itp. W rzeczywistości muszę z pokorą przyznać, że panowanie nad tym pozornie dzikim ogierkiem dodawało mi pewności siebie. Na pewno uzupełniałam sobie tym jakieś kompleksy - że może w jeździectwie jeszcze dużo mi brakuje do dobrego poziomu, ale proszę z czym ja tu sobie radzę! Z takim dzikusem!

Jednak kolejne przygody z dojrzewającym Sekretem  przyspieszyły moje własne dojrzewanie do akcji "K". Niemal wszystkie te przygody - poza historią z malowaną kobyłką - działy się pod siodłem.  

***
Wyjeżdżam w teren ze stajni p. Macieja w Wołominie. Jest to to coś pomiędzy rekracją a prywatną hodowla, sporo tu klaczy źrebnych czy gotowych do zaźrebiania. Sekret szaleje i drze się wniebogłosy już w korytarzu, i dalej przed stajnią. Wsiadam i pozornie od tego momentu mam go pod większą kontrolą. Ale przekonuję się, że to złudne wrażenie.
Zaraz za stajnią stoją oparte o ścianę budynku okna, stare duże okna z wieloma szprosami. Odbija się  w nich niebo i ja na koniu. Zbliżam się i nagle widzę, że mój koń dalej rży jakby szedł kryć, ale jego ogierza uwaga koncentruje sie na własnym odbiciu! Widzi konia! I... rusza do tego konia.... Ja znów nie wierzę, że ogier może być tak głupi żeby pomylić własne odbicie z klaczą. Więc przez pierwsze ułamki sekund nie reaguję. Ale za moment tego żałuję, bo mój koń właśnie się podnosi do góry i przymierza do skoku na te okna. 
Był mały, więc odwróciłam go jakoś. Oblał mnie jednak zimny pot. 

***
Kolejne wspomnienie, jakże żywe, również z tej samej pamiętnej stajni. Wsiadam i jadę na plac do jazdy, oddalony o 50 m. Przez płot na wybiegu chodzą klacze ze źrebakami. Sekret gotuje się i pokazuje ogierzy repertuar już od momentu wyjścia z boksu, ale ja cały czas jestem przekonana, że mój "świetny" warsztat jeździecki pozwoli mi zapanować nad każdą niesubordynacją. Błąd... Jedyne co robię dobrze, to mocno i stabilnie siedzę. Udaje mi się go zmusić do stępa po kole, ale przy każdym okrążeniu gdy jego łeb jest skierowany na stado, tracę kontrolę. Zatrzymuje się i wściekle hałasuje. Nie wspina się i nie skacze przez ogrodzenie - jeszcze. Ale nie wykonuje poleceń, na nic nie reaguje i powoli zaczyna mi brakować środków przekazu, bata można użyć do zwrócenia uwagi, ale ileż można konia okładać...  Nie ma to nic wspólnego z treningiem czy rozprężeniem. Brak kontaktu. Próbuję jeszcze rozkłusować go po kole: wtedy leci jakby go ogień unosił nad ziemią, ale wciąż w tym samym miejscu zatrzymuje się i odmawia ruchu, chce do klaczy, hormony przesłaniają mu wszystko. Mój koń, mój czuły na pomoce folblut! Nic, nic nie mogę zrobić!
Zjeżdżam z placu, jadę w teren. Mam w sobie ogromne poczucie porażki i ogromną złość. Pierwsza konkretna myśl o kastracji, ale już z obawą: "A może w wieku 5 lat to za późno...? Może to mu zostanie..?"

***
Mniej więcej w tym samym czasie pojawia się u Sekreta narów, który przeważa szalę i to bardzo szybko. Jest to dziwne zachowanie i nie spotkałam się z podobnym ani wcześniej ani później. Początkowo wygląda niewinnie. 
Pamiętam bardzo dokładnie pierwszy moment gdy to zaobserwowałam. Było to w terenie, na znanej trasie. Miałam tam odcinki na galop, równe i bezpieczne przy każdej pogodzie. Koń dobrze je znał i po jakimś czasie tuż przed tymi odcinkami zaczynał się niecierpliwić, napierać, i wyraźnie czekał na galop. To mi się nawet podobało, i tu był pierwszy błąd w sztuce jeździeckiej: pozwolić młodemu koniowi na decyzję. Kolejnym fatalnym krokiem był brak mojej reakcji gdy Sekret pierwszy raz wpadł na pomysł zrobienia "delfinka". Wymyśliłam tę nazwę sama, bo najlepiej oddaje obraz. Koń szedł jak zwykle na lekkim kontakcie (lub poza kontaktem, bo to było bardzo częste i do końca sobie z tym nie radziłam). Po czym sam decydował nagle o zwiększeniu kontaktu, czyli dość miękko i stopniowo kładł się na rękę. Moją reakcją było zamknięcie ręki, ergo: Sekret zyskiwał podporę. Zamykałam rękę, bo bałam się go puścić, bo on wtedy już sam zwiększał tempo kłusa. A jak juz miał dobre oparcie na mojej zamkniętej ręce, to dźwigał się elegancko przodem do góry - jakby podnosząc  przód ciała na mojej ręce. I z tego wpół-wspięcia zagalopowywał już zupełnie samowolnie. Chwilę później w galopie znów odzyskiwałam kontrolę. 
Pierwszy raz mnie to ubawiło. Ale śmiesznie, co on zrobił! Tak się śmiesznie podniósł, właśnie jak delfin. I to było o jeden raz za dużo gdy mu na to pozwoliłam. Od tego momentu korzystał z nowego wynalazku,  aby samemu zdecydować w którym momencie zaczniemy galop na naszym "kwadracie" w lesie. Wciąż nie budziło to moich obaw, wciąż brałam to za niewinną zabawę. 

Jak można było się spodziewać, koń w ciągu miesiąca czy dwóch rozwinął tę zabawę w narzędzie do odbierania mi kontroli w dowolnie wybranym przez niego momencie. Najpierw spróbował jak działa podczas jazdy na jakiejś łące. Działało świetnie, ja wciąż zamiast puścić, przytrzymywałam. Tak samo doskonale delfinki działałyna placu! Jeden delfinek rozwinął się w serię dużych delfinków, sus za susem, czułam jakby skakał raz za razem na tylnych nogach, zamiast przednich używając szyi opartej o moją rękę. Wtedy już się przestraszyłam, ponieważ poczułam bezradność. Obmyślałam metody naprawy, poprosiłam o pomoc Damiana. Wsiadł i po dzikiej bitwie zsiadł bardzo zły, z niewielkimi sukcesami. Na siłę tu się nic nie dało zrobić. Sposobem? Może, ale nie umieliśmy. Ja się teraz jeszcze bardziej bałam go puścić, koło się zamykało, zachowanie się utrwalało i pogłębiało. 
Doszło pewnego dnia do tego, że poczułam znajome napieranie i podnoszenie się już w chwili gdy wsiadałam! Przełożyłam nogę przez siodło i zanim siadłam, zebrałam odruchowo obie wodze - i już wtedy Sekret się oparł i leciutko podniósł! Tego było mi za wiele. Obraz wywrotki na beton i karetki na sygnale stanął mi przed oczami.
Nie miałam innej nadziei, poza jedną: że właśnie kastracja pozbawi go nie tylko ogierzych zachowań, ale także tych prób dominacji. 
Tego samego dnia umówiliśmy weterynarza na zabieg.

****
Pytałam weterynarza, czy jego zdaniem w kastracji jest szansa na uspokojenie temperamentu, czy raczej w tym wieku to nie ma już wpływu na zachowanie, a zwłaszcza zachowanie pod siodłem. Powiedział, że nikt nie da mi żadnej gwarancji, to zależy od konia.
Zarówno zabieg i gojenie przebiegły bez problemów. Pacjent został wdrożony do pracy pod siodłem zaraz po upływie przepisowych tygodni lonży. Miałam niewyraźną minę wsiadając na niego, spodziewałam się, że teraz będę walczyła z narowistym wałachem zamiast z narowistym ogierem. Ku mojej uldze koń w ogóle poniechał wszystkich sztuczek, po prostu jakby zapomniał. Niesamowite, ja pamiętałam aż nazbyt dobrze, bo dokładnie ostatnie dosiady przed kastracją były dla mnie najgorsze. Sekret po prostu nigdy do tego nie wrócił, nawet w najmniejszym stopniu, już nigdy tego nie spróbował. Przeszło - jak nożem uciął, nomen omen. Znowu miałam szczęście.

Sekret stopniowo wygaszał wszystkie ogierze zachowania. Po około pół roku stał się bezproblemowym wałaszkiem. Rżał ciągle, ale znacznie mniej. Jedyna klacz, która na niego wciąż działała, to ślązaczka Malwina. I tak już pozostało do końca jego dni.

wtorek, 24 marca 2020

Malowana klacz w Chwalimierzu

Gdy przed wielu wielu laty przyjechaliśmy do Chwalimierza aby zorganizować tam pamiętny obóz jeździecki, Sekret przyjechał tam także. To była dla niego niejako podróż w rodzinne strony, do miejsca urodzenia. Chwalimierz   to było bardzo specyficzne miejsce, zarówno wtedy w roku 1994, gdy urodziło się skarogniade źrebię po Kodericie (https://www.allbreedpedigree.com/sekret2), jak i w kilka lat później. Myślę, że Chwalimierz jest dalej niezwykły także i dziś - i trochę magiczny, i trochę absurdalny, i trochę nierealny.
Tutaj link do bloga podróżniczego z opisem oddającym część klimatu: klik
Stajnia wówczas znajdowała się w budynku głównym na wprost wjazdu z bramy. Tam były stanowiska. Druga mniejsza stajnia była w budynku po lewej stronie, tam stały klacze. Po prawej stronie, w najgorszych chyba warunkach, stały ogiery kryjące, lub być może tylko jeden. Pamiętam teraz tylko jednego, imieniem Jesienny Deszcz, z bardzo zaawansowanym kozińcem. Pozostałe konie hodowcy były w dzierżawie w najróżniejszych miejscach i warunkach w okolicy. 
Między dużą stajnią a stajnią klaczy był półkolisty zadaszony łącznik. Wygięta łukowa wysoka na 4 metry ściana była o dziwo otynkowana, co nie było takie oczywiste w Chwalimierzu. Na tej ścianie powstała dekoracja - chyba bez porozumienia z konserwatorem, któremu teoretycznie podlegało całe siedlisko. Było to malowidło przedstawiające klacz ze źrebięciem, w skali 1:1. Nie zaczynało się nad ziemią lecz jakieś pół metra nad nią. Zatem klacz górowała lekko nad tym miejscem. Styl był realistyczny, w każdym razie artysta dał z siebie wszystko. 
Przyjechał wtedy kowal i kolejno przyprowadzaliśmy konie do korekty. Stanowisko kowal ustawił sobie właśnie w tym łukowatym łączniku. Było spore zamieszanie i hałasy, ogiery rżały do kobył i ogólnie trzeba było uważać. Niestety Sekret wyróżnił się negatywnie. Był wtedy cztero- lub pięcioletnim ogierkiem i pokazywał już swój ogierzy temperament. Gdy go wyprowadziliśmy, wyrywał się, darł na całe gardło i wspinał, mimo że oczywiście klacze były już schowane. Spodziewaliśmy się tego po nim, sytuację ratowało to że był niski i drobny. Jednak inna to sprawa z takim malcem, choć najgorętszym, a na przykład z ogierem 175 cm w kłębie. Więc żartowaliśmy wszyscy i próbowali go uspokoić. Te próby nie przyniosły skutku, ponieważ ogierek nagle zobaczył malowidło. Czy zmylił go wszechobecny zapach klaczy, czy uznał że to punkt krycia a nie rozczyszczania kopyt - nie wiadomo. W każdym razie skierował uwagę i wszystkie ogierze zmysły na namalowaną na ścianie klacz. Która w dodatku miała przy boku źrebaka! Ale nic nie mogło zniechęcić ani zatrzymać dzielnego amanta. Najwyraźniej brak protestu z jej strony Sekret wziął za zachętę. Niektorzy z zebranych zaczęli wołać, że ten cholerny idiota zaraz skoczy na namalowaną klacz. Ja nie wierzyłam, żeby koń - choćby ogłupiony burzą hormonów - mógł zrobic coś takiego. Przekonałam się jednak na własne oczy...
Wspiął się prosto na obrazek,  wyposażony we wszystkie potrzebne ogierze narzędzia i autentycznie spróbował się do niej dostać przez tynk.
Nie był tego dnia rozczyszczany przez kowala.