wtorek, 10 września 2013

Dobrze, że wciąż mam te wspomnienia.

***
Nigdy nie przychodził na gwizdnięcie, nie witał rżeniem w stajni. Może byłam za mało czuła dla niego. Uważałam zawsze, że konie to konie, nie psy. Nie rozpieszczałam smakołykami, nie uczyłam sztuczek w boksie. Ale czasem myślę, że trafiłam na konia, który miał podobne zdanie na ten temat. Dla niego najważniejsze było stado, a w braku stada ukochana ślązaczka. Ludzi lubił, ale kochał tylko końskie sprawy. Nie próbowałam tego zmieniać na siłę.
Płaszczyzną porozumienia między nami była jazda. Sądzę, że kojarzył moją osobę z jeżdżeniem. Przez kilka lat wyjście na jazdę było dla niego jedynym wyjściem ze stajni. Wtedy pewnie bardzo doceniał moją osobę . W późniejszych latach, gdy ściągałam go z pastwiska, gdzie godzinami łaził ze stadem, miałam wrażenie, że nie uszczęśliwiam go tym. Jednak zawsze dawał się złapać, choć trzeba go było popędzać by wreszcie oderwał się od koni.
Pod siodłem brykał, płoszył się, buntował, denerwował, złościł, a na końcu odprężał. Chyba znał mnie tak samo jak ja jego. A jednak to jemu zawsze udawało się mnie zaskoczyć – nagłym wyskokiem bez powodu, spłoszeniem się w momencie gdy uznałam, że prawie się rozluźnił. Żeby nie wiem jak bardzo spodziewała się akcji, np. wyjeżdżając na otwartą przestrzeń w „wesołą” pogodę, to i tak zawsze, za każdym razem, Sekret odpalał w innym miejscu, momencie niż się nastawiałam. Pewnie wyczuwał moje nastawienie.
Mieliśmy swoje trasy, swoje ścieżki, zakręty i wyjścia na proste, gdzie nam obojgu skakało tętno i rosła adrenalina. Czasem mam wrażenie, że to co lubił w naszych wspólnych jazdach, to było zaskakiwanie mnie.
Z ziemi mieliśmy niewiele rytuałów. Jednym z nich była zasada, że Sekret miał prawo ocierać się o mnie łbem po jeździe, dopóki nie powiedziałam „dość”. Pozwalałam mu na ten objaw złego wychowania. Drugim takim rytuałem było grzebnięcie nogą gdy obejmowałam go za szyję. Wiedziałam dokładnie kiedy i gdzie machnie. Czasem też drapaniem i głaskaniem po łbie doprowadzałam do tego, że kładł mi pysk na ramieniu i czekał. Rzadkie momenty przytulania się.

***
Fatalnie tkał. Przyjechał już z tym do nas, zapewne była to pamiątka po zimie w oborze. Pierwszy raz zauważyliśmy to w Hubercie, gdy stał w boksie małej stajni. Z tego boksu widział doskonale plac i inne konie chodzące na jeździe. Widział - ale nie mógł do nich pójść. I tkał, okropnie się bujał wpatrzony w konie. Drugim momentem gdy tkanie dawało mu ulgę w stresie (założywszy że dawało), było pakowanie do przyczepy. Tkanie „do stada” udało się z biegiem lat bardzo zminimalizować dzięki dopuszczeniu go do grupy. Natomiast stres i tkanie przedwyjazdowe ujawniało się do jego ostatnich dni. Zaczynał się denerwować i bujać już gdy widział z daleka zielony dach zbliżającej się przyczepy. Próbowaliśmy odsuwać od niego ten stres, np. zajmując się najpierw innymi końmi, które miały jechać, a jego przygotowania zostawiając na koniec. Bez skutku, nawet było gorzej. Wiedział doskonale, że on też będzie jechał, i denerwował się tak samo, tylko dłużej. Robiłam różne podchody, parkowaliśmy przyczepę za stajnią, przynosiłam owijki transportowe za plecami, gwiżdżąc i gadając do niego żeby nie wyczuł. Jednak już wsadzenie pierwszej nogi w owijki, lub co gorsza ochraniacze transportowe, skutkowało nerwami, ogromnie dołującym dla mnie odwróceniem się do kąta i tkaniem. Tylko oprowadzanie go stępem przerywało ten przykry taniec. Tkał też w przyczepie, gdy tylko się zatrzymywała – niezależnie czy na stacji benzynowej, czy na czerwonym świetle. Gdy przyczepa była w ruchu, podróżował już spokojnie.
Bardzo przeżywałam tkanie Sekreta. Zapewne te moje emocje jeszcze bardziej odbijały się na koniu. Pamiętam żałosne próby powstrzymania go, zajęcia go czymś innym, podtykanie smakołyków, spychanie na bok gdy tylko stanął w charakterystycznej pozycji. Na szczęście z wiekiem Sekret stopniowo się uspokajał. Tkanie pojawiało się coraz rzadziej, a w końcu ograniczyło się do dwóch sytuacji: przygotowania do wyjazdu oraz rozdzielenie z Malwiną czy też pozostawienie go samego w pustej stajni. Przedwyjazdowe przygotowania nauczyliśmy się ograniczać przy nim do minimum. A z oddzielania go od koni po prostu zrezygnowaliśmy.

Pomimo nerwowego zachowania i tkania Sekret szybko nauczył się pakować do przyczepy . W zasadzie nigdy nie miał z tym problemu. Ktoś, kto nie go nie znał, mógłby uznać patrząc na załadunek, że koń wręcz uwielbia podróże. Pamiętam zaledwie dwa, może trzy przypadki, gdy użyliśmy lonży i była potrzebna pomoc osoby trzeciej. Było to na samym początku, gdy Sekret po prostu się uczył.
Potem stało się to dla niego codziennością, bo jeździł po kilkanaście razy w sezonie podobnie jak reszta koni. Najczęściej podróżował w parze z ukochaną Malwiną, co jeszcze bardziej ich zbliżyło. Ona, z natury śmielsza, była pakowana pierwsza, zresztą również bez żadnych problemów. Jak tylko wlazła do środka, Sekret zaczynał wręcz ciągnąć aby jak najszybciej do niej dołączyć, obawiając się, że odjedzie bez niego. W zasadzie nie trzeba było robić nic poza puszczeniem go luzem. Właził po trapie jak koń z sesji Monty Robertsa. Po kilku sezonach ustaliło się, że jeśli Malwina i Sekret jadą razem, to po prostu brało się je na kantarach, zabezpieczało uwiązy na szyi i naprowadzało łbami na odpowiednie miejsca. Potem puszczało się je i wchodziły same.
Pamiętam jeszcze gdy z jakiegoś powodu w pierwszym sezonie obozowym, w 1997 roku w Siedlisku, Sekret jechał w pojedynkę, a ja jechałam z nim w przyczepie próbując go uspokoić - zresztą bez większego skutku. Denerwował się brakiem innego konia, więc cóż mógł pomóc człowiek.. - niewiele.

***
Pierwszy obóz młodzieżowy, na jaki został zabrany Sekret, odbywał się w Siedlisku. Na wpół zrujnowany XVII-wieczny pałac na szczycie wzgórza, wśród nadodrzańskich lasów. Wokół pałacyku spora wieś. Odcięci od świata przeżywaliśmy tam wraz z młodymi obozowiczami Wielką Wodę '97. Pałac i wieś były położone nad rzeką, lecz bardzo wysoko, więc dotknęły nas tylko niedogodności związane z dojazdami. Najbardziej odczuł to Damian jeżdżąc całymi dniami z przyczepą po okolicy i przewożąc ludziom różne powodziowe konie. Pamiętam natomiast gdy prowadząc zastęp dzieci znaną ścieżką leśną, nagle zorientowałam się, że to co dziwnie błyszczy pomiędzy drzewami w niezwykłej ciszy, to martwa, wroga woda z powodzi. Zawróciłam niepokojącego się Sekreta w drugą stronę. Dzieci jadące z tyłu nic nie zauważyły..

W Siedlisku Sekret jako młody koń był użytkowany tylko przeze mnie i czasem przez Damiana. Głównie prowadził zastęp w terenie. Był zupełnie bezproblemowym koniem i chyba nawet bardzo nie brykał, przynajmniej nie pamiętam. Została mi tylko w pamięci przygoda, którą sami z Damianem sprowokowaliśmy. Otóż pojawił się wśród najróżniejszych obozowych koni także konik polski, ogierek imieniem Kubuś. Uznaliśmy, że skoro Sekret z Daktylem się nienawidzą, i niemożliwe jest padokowanie ich razem, to może chociaż niewysoki folblut polubi się z konikiem. I wypuściliśmy je ufnie razem na jedyne pastwisko. Kubuś i Sekret jak tylko się zobaczyły, wesoło ruszyły na siebie galopem. Na zmianę wspinały się, pozorując ataki przednimi nogami, i „schodziły do parteru”, klękając i podgryzając się po nadgarstkach. Początkowo wydawało się, że to zabawa. Obserwowaliśmy to nie ingerując, aż wreszcie ogierki wpadły w jakąś kępę krzaków i przez dłuższą chwilę kępa kwiczała, rżała i kładła się do ziemi... Wtedy nie wytrzymaliśmy nerwowo i przerwaliśmy to męskie spotkanie integracyjne.

***