poniedziałek, 6 kwietnia 2020

Loty nad ziemią

Niewiele przydarzyło mi się upadków z tego konia, ale wszystkie bardzo dobrze pamiętam.

                                                                       ***
Lot 1. 
Wyjeżdżam w teren ze stajni pana Macieja w Wołominie. Zima, mróz, ale na piaszczystych leśnych ścieżkach dobre warunki na kłus. Najpierw około 100 metrów przez młody las, potem bardzo ostrożnie przekraczam pokrytą lodem i śniegiem szosę.  Koń ślizga się a ja się boję upadku. Potem już wjeżdżam spokojnie w las, po 5-10 minutach ruszam kłusem. Sekret jest nabuzowany, spięty i bardzo czujny. Ja raczej uważam, ale nie czuję się szczególnie niepewnie, las jest pusty i cichy. Podjeżdżam mocniejszym kłusem pod wzniesienie, siedząc w półsiadzie.  Pamiętam dokładnie, że siedziałam w równowadze, ale byłam nastawiona na zmianę balansu na szczycie wzniesienia. Aż tu nagle 2 metry przed tym najwyższym punktem ZWROT i krótki lot! Sekret zobaczył za górką jakichś ludzi z psem - oczywiście o ułamek sekundy wcześniej niż ja. W kolejnym ułamku sekundy wykonywał obrót o 180 stopni, którego ja nie wysiedziałam. Gdy się zorientowałam, że właśnie się zbieram i wstaję z zaśnieżonego kopnego piachu, to mogłam już tylko zobaczyć jego zad kilkadziesiąt metrów ode mnie. Z całej siły ruszył natychmiast do stajni, nie tracąc ani jednego momentu. 

Zrozpaczona, ruszyłam biegiem jego śladem. Byłam przerażona bo wyobraziłam sobie, jak w pędzie przewraca się podczas przebiegania przez tę oblodzoną szosę. Wyobraźnia podsunęła mi od razu wizję nadjeżdżającego samochodu i obrazki jak z początku filmu "Zaklinacz koni". Prawie szlochając z rozpaczy biegłam za nim bez tchu. Gdy byłam blisko szosy, ku swojemu przerażeniu zobaczyłam stojące na poboczu auto, a przy nim ludzi. Przez głowę przebiegała mi jedna myśl: "Tylko nie to! Proszę, tylko nie to..". Musiałam wyglądać zaskakująco, gdy dopadłam Bogu ducha winnych obcych ludzi zdyszana, mokra, zapłakana i ściskająca w ręce bat. Już jak do nich dobiegałam, zobaczyłam, że jednak NIC nie leży przed ich autem. Zatrzymali się, bo mieli awarię czy chcieli się wysikać, a nie dlatego, że uderzyli w konia... Zapytałam, czy nie widzieli jakiegoś konia odpowiedzieli, że owszem, przebiegł przez szosę, całkiem niedawno, i pobiegł o tam. Byli pod wrażeniem jego tempa. 
Ruszyłam dalej już spokojniej, od stajni dzieliło mnie 200 metrów. Sekreta zastałam w rękach stajennego, oprowadzał go spokojnie wokół ogromnego klombu przed stajnią.

***

Lot 2.
Sekret wspina się i robi delfinki na hali w Wołominie. Hala jest mała, ciasna i bardzo niebezpieczna, ponieważ betonowa podmurówka wysokości ok. 80 cm nie jest niczym zabezpieczona i jej rant obiega wokół cała halę, oprócz drzwi. Powyżej jest ściana z desek, ale cofnięta o 20 cm.

On się wspiął tak gwałtownie, że zaskoczona nie wytrzymałam,  spadając przechyliłam siebie i jego na bok, zjechałam bokiem po końskim zadzie i boku. Lecąc miałam w oczach tę przeklętą betonową krawędź. Wylądowałam bezpiecznie na nogi, nie puściłam nawet wodzy. Paskudna sytuacja, i ona też zaważyła na decyzji o kastracji. 


***
Ostatnie dwa zdarzyły się na pokazach i były naprawdę barwne.

Lot 3.
Jesteśmy całą grupą w warszawskich Łazienkach. Robimy duży pokaz, na pewno wiecej niż na 6 koni. Zleceniodawcą jest Urząd Miasta Warszawy, realizujący w parku Łazienkowskim część obchodów Dnia Wojska Polskiego. Zdaje się, że to święto było wówczas dość młode. Obchody i cała oprawa nie miały jeszcze ustalonego przebiegu, wszystko było trochę na wariata. Dlatego też udało się załatwić występ tak niewielkiej grupy pokazowej jak Damiana.
Przygotowywaliśmy się przejęci w klubie Hubert. Kilka klubowych koni i jeźdźców też zostało zaangażowanych. Mam wrażenie, że grupa Piotrka Szakacza już wtedy się zaczynała się wyodrębniać, w każdym razie na pewno kilku z nich pojechało z nami. Grali nie tylko ułanów ale też inne tematy.

Ten pokaz historyczny był oczywiście tylko jedną z wielu rozmaitych atrakcji Święta Wojska.  Odbywał się na tym wielgachnym placu za szklarniami, czyli na dawnej łazienkowskiej Ujeżdżalni. Stały tam wtedy prowizoryczne trybuny, chyba z zadaszeniem nad częścią miejsc, gdzie zasiedli oficjalni goście.
Ja na Sekrecie brałam udział zapewne także w części rycerskiej, choć w ogóle tego nie pamiętam. Wszystkie wspomnienia przyćmił nasz występ w numerze XVII-wiecznym.

Tylko jak to szło? Na pewno było dwóch szlachciców, były też czarne charaktery w postaci pieszych kozaków, było coś z wleczeniem pojmanych jeńców.. a ja wystąpiłam dumnie jako szlachcianka. Strój, uzbrojenie i charakter postaci zbliżone do Basieńki z ekranizacji "Pana Wołodyjowskiego", z tym że mój "bachmacik" to był kopnięty folblut, a zamiast prawdziwych pistoletów miałam atrapy na kapiszony.
Miałam zdaje się zagrać szarpaninę z pieszymi Kozakami, którzy na mnie napadają. W sukurs przybywają mi dwaj konni Polacy, wspólnymi siłami odpieramy atak i kozacy idą na sznur. Lub może odwrotnie, to ja wpadam galopem w scenę szarpaniny...

Do sedna.
Zatem wjeżdżam galopem w zamęt, ktorego podstawą jest kręcenie koniem wokół innych koni, jakaś krótka pozorowana walka na szable, Kozacy atakują rohatynami, krzyki, hałłakowanie,  kurz i sporo improwizacji. Być może Sekret był wtedy też przewracany i potem wstawał? Wszystko idzie znakomicie, szlachcianka i szlachcice górą. Moi towarzysze ruszają zwycięskim galopem, ja za nimi. Oklaski, już runda honorowa wokół ogromnego placu. Wtedy właśnie niesiona kozacją fantazją i dobrym nastrojem wyciągam drugi pistolecik zza słuckiego pasa, związane w supeł wodze puszczam luzem na szyję konia. W obu rękach pistolety, którymi można teraz wymachiwać nad głową wołając "Vivat, vivat!!!!!! Juhuuuuuu!!!! ". Co prawda mój koń bryka przy tym wyżej swoich uszu, podniecony do granic możliwości muzyką, występem a przede wszystkim galopem z innymi końmi. Ale jego brykanie znam przecież na pamięć, więc wiwatuję i macham ile sił.
I nagle - ja klęczę w piachu.
Co się stało? Gdzie mój koń, gdzie są wszyscy?
Mój koń jest na drugim końcu placu, goni z wszystkich sił resztę i cały czas bryka, w chmurze kurzu.
Jestem sama na środku, centralnie przed główną  trybuną.
Wstaję, w obu rękach pistolety... Co mam robić??
Patrzę na trybuny i oficjeli, którzy patrzą na mnie. Staram się uśmiechnąć a potem kłaniam się nisko, i prędziutko wybiegam z placu. Koniec tej części pokazu.
Potem wszyscy twierdzili, że to wyglądało jak zaplanowany numer.
Hm.

***
Lot 4.
Malbork, nocne Oblężenie zamku.Tłumy widzów na brzegu rzeki. Kilka oddziałów pieszych, hałasujących blachami. Armaty. My w kilka koni na wałach von Plauena. To szeroki na kilkanaście metrów wał ziemny między fosą a rzeką, wzdłuż rzeki. Po stronie fosy zbocze tego wału jest bardzo strome, pionowe, i ma 2-3 m wysokości. Krawędź zaznaczona jedynie półmetrowej wysokości murkiem. Po drugiej stronie zbocze jest łagodniejsze, zakrzaczone, sięga do doliny rzeczki.
Za dnia mieliśmy tam próby, więc wszystko obejrzeliśmy. Gramy z kilkoma innymi ekipami konnych. Nie wszyscy mamy to samo podejście do sprawy. Damian jest zdania, że miejsce jest niebezpieczne dla koni podczas nocnych pokazów i żąda oznakowania urwistej strony taśmą, ja teżu uważam że to warunek minimalny, aby tu grać nocą. Pozostali konni uważają, że przesadzamy -  mimo tego taśma się pojawia.
Potem próba z fajerwerkami. Konni mają wyjść wszyscy razem z dwóch stron (rycerstwo polskie vs zakonne) w  najszerszym miejscu wału i zrobic tam dwa czy trzy najazdy, kilka pojedynków i zjechać. Okazuje się, że pirotechnicy są słabo osiągalni i kontakt z nimi jest jakiś utrudniony. Domagamy się, aby koniecznie ale to koniecznie czekali z fajerwerkami aż wszyscy konni zjadą z placu. Na próbie to się mniej więcej udaje. Ale to było za dnia.

Sekret w ogóle nie znosił fajerwerków oraz otwartego ognia. Nie dla niego były nocne inscenizacje z pochodnią, trzymaną przez jeźdźca i podpalanie (sztucznych) wiejskich chat. Wybuchy znosił dobrze, muzykę i hałas blach również, ale ognie sztuczne to było troszkę za wiele.

Podczas prób widziałam, że wszystko kosztuje go sporo nerwów, ale był pod kontrolą a po przejazdach uspokajał się dopóki był między końmi.
Pokaz się rozpoczyna. Trwa tzw. "Światło i dźwięk", czekamy strasznie długo w ciemnościach, niektóre konie -w tym mój foblut -gotują się już z nerwów. Akcja, wyjeżdżamy. Jest gorzej niz myślałam. Oślepiają nas reflektory, w ogóle nie widzę ani murka ani taśmy, mam nadzieję, że Sekret widzi gdzie biegnie. Trzymam się środka. Najazd, drugi - i wtedy... pirotechnicy nie czekają! Puszczaja pełna wersję fajerwerków, gdy jeszcze 3/4 konnych jest na placu. Straszliwy wizg, świst, syczenie, które narasta i się zbliża. Poza tym normalne efekty świetlne. Ale dźwięk! To jakieś przeklęte diabelskie wynalazki, gorzej niż ostrzał z działek przeciwlotniczych. Konie w większości reagują paniką i rozpryskują się na różne strony.
W tym momencie dzieje się coś, co mi się zdarzyło tylko raz. Sekret kompletnie zrywa ze mna łączność. W sekundę przepalają mu się wszystkie styki. Koszmarne uczucie, że nie mam nic, żadnych sterów, pędzimy przed siebie. Brak kierownicy brak hamulców. Przerażenie. Strach, ze spadniemy w ciemności z wału i połamiemy się oboje na śmierć. Idziemy prosto na to zbocze w kierunku rzeki, i to tempem maksymalnym. Nie mogę mu skręcić nawet łba, beton w pysku, wiezie mnie w ciemność.
To wszystko trwa ułamki sekund.
Nie wiem czy to była moja decyzja.
Chyba raczej decyzja mojego przerażonego ciała, szybsza niz myśl: katapultuję się, ze strachu przed śmiercią. Jak? Nie wiem. Po prostu nie ma mnie już w siodle.
Ląduję na trawie na kolanach, wjeżdżam na tych kolanach ślizgiem w grupę jakichś ludzi. Co gorsza w ręku mam ciągle miecz, na sobie szaty i lekką zbroję i hełm. Ludzie, w ktorych się omal nie wbijam, to grupa dzieciaków! Skąd i kto zaangażował tam dzieci? W nocy, w środku tego niebezpiecznego pokazu? Miały po kilkanaście lat, to była jakaś grupa muzyczna. Absurd. Nie wiem, kto się bardziej przeraził. Ja - tego że ich prawie uszkodziłam lądując w nich. Czy oni, zaatakowani prawie z powietrza..
Nie miałam czasu tego roztrząsać. W głowie miałam tylko jedno: "Sekret nie wyhamował przed tym zboczem, wpadł tam na łeb na szyję, połamał się i leży na dole!!!!" Wymijam nic nie rozumiejące dzieci, lecę go po ciemku szukać, zrywam hełm, pytam ludzi czy widzieli konia. Mało kto rozumie o co mi chodzi. W dole ciemno, krzaki. Wreszcie dociera do mnie, że ktoś go złapał tu na wałach. Zawrócił (jak? kiedy? chyba w powietrzu) i uwolniony ode mnie skierował się do koni. Biegnę, sprawdzam, cały i zdrowy. Wdrapuję się na siodło.
Wszystko skończyło się dobrze.
To było ostatnie nocne oblężenie, na które pojechał ten biedny folblut....

***
Jeszcze jedno rozstanie z siodłem mi się przypomniało!
Zimowy samotny wyjazd w teren nad rzeczkę Czarną opodal stajni Orso. Koń płoszy się czy spieszy, w każdym razie wpadamy na lód pod śniegiem. Poślizg, i nagle łupiemy oboje bokiem w lód. Sekret się wywrócił. Zrywa się od razu, ja próbuję wsiąść ale odkrywam że lewe strzemię jest zdeformowane. Porządne mosiężne strzemię zostało spłaszczone przez uderzenie końskiego ciała o lód, strzemię dostało się koniowi pod żebra. Oglądam boki i nogi konia, żadnych śladów. Wsiadam z prawej strony, sprawdzam regularność ruchu, wszystko ok. Po powrocie do stajni proszę Damiana o naprostowanie strzemienia, udaje się to jakoś ale nie do końca. Gruby kawał metalu, a jednak w ułamku sekundy koń go zgniótł swym żebrem... Już zawsze w tym siodle lewy kabłąk strzemienia wyglądał trochę inaczej.


***

Więcej upadków z Sekreta mi się nie zdarzyło.
To dzięki Prezesowi, czyli p. Włodkowi Kościeszy. Prezesie, do dziś mam w uszach: "Wysoki półsiad, palce do konia, i koń może robić wszystko"
I tak właśnie było bo zawsze stosowałam się do tej rady! :) Dzięki temu Sekret mógł sobie sadzić barany tak wysokie jak chciał i kopać powietrze na wysokości 3 metrów, a ja po prostu miałam palce do konia i przeważnie bez większego wysiłku wysiadywałam te akcje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz