piątek, 3 kwietnia 2020

Folblucie zdrowie

Sekret pod kilkoma względami był wzorcowym przykładem rasy "pełna krew angielska".
Głowę miał zresztą też angielską, z tą swoją nadreaktywnością, nerwami na wierzchu, odgadywaniem myśli jeźdźća. Ale tutaj chodzi mi o zdrowie fizyczne.
W tym koniu było naocznie widać efekt setek lat myśli hodowlanej - co prawda efekt ten nie ujawnił się akurat w obszarach najbardziej pożądanych w rasie xx,  czyli w możliwościach wyścigowych. Natomiast stalowa odporność, wytrzymałość fizyczna mimo delikatnej i leciutkiej budowy, również błyskawiczna regeneracja a także tzw. konstytucja - to wszystko było na pewno efektem jego w 100% "czerwonego" papieru.
Mówi się, że folbluty są wskutek ostrej selekcji końmi z żelaza. Tak było z Sekretem - to był żelazny konik.

Oczywiście nie był nigdy użytkowany w żadnym wyczynowym sporcie, praca na torze w wieku dwóch lat skończyła się po jednym sezonie, skokowo był w ogóle nie próbowany. Jednak biorąc pod uwagę liczne występy na pokazach kaskaderskich a także inne moje pomysły (zabawa typu polo, amatorskie krosówki, rajdy, ciąganie go wiecznie przyczepami na pokazy dniem i nocą), to ten koń był użytkowany jednak trochę więcej niż rekreacyjnie-amatorsko.
I nigdy nic mu nie było. Trzeba też brać pod uwagę jego ciężkie dzieciństwo: ta obora z krowami, obroża, i buraki w żłobie!
A mimo tego zawsze zdrów.

Przypominam sobie dosłownie trzy problemy zdrowotne Sekreta w ciągu 14 lat, wymagające pomocy lekarza.

Pierwszy problem to przeziębienie gdy miał 4 lata. Lekka temperatura, kaszel, katar. Złapał to od jakiegoś śląskiego źrebaka w Wołominie. Leczenie pod okiem weterynarza, dostawał jakieś leki podskórnie. Pamiętam długie inhalacje nad wiadrem z naparem z ziół i soli, gdy koń stał cierpliwie z kocem na łbie. Stał i całkiem spokojnie znosił te pomysły. Przeszło i nie wróciło.

Drugi: podbicie podczas kilkudniowego rajdu, ostra nagła kulawizna, okłady wg zaleceń weterynarza, ujście ropy przez koronkę (trochę nas przeraziło) i temat zostal zapomniany.

Trzeci: problem skórny. Byłam wtedy w pierwszej ciąży, postanowiłam nie kusić losu i przenieść Sekreta do oddalonej i tańszej zarazem stajni. Razem z nim pojechała Malwina. Stajnia była odległa ok. 35 km od domu, więc można było raz na tydzień pojechać do koni, przelonżować, zadbać itp. Niestety po około dwóch miesiącach odkryliśmy z przerażeniem przy kolejnej wizycie (a może po jakiejś dłuższej pauzie?) że oba konie są zarażone jakimś grzybem! Rozpacz, awantura, weterynarz, leki, metody domowe i ogólna panika. Nie pamiętam czy udało się wykazać, że zaraziły się od innych tamtejszych pensjonariuszy. Podstawową sprawą było dla nas wyleczenie i szybkie zorganizowanie ewakuacji.
Jak tylko konie zostały wyleczone i objawy minęły, przeprowadziliśmy je do Dąbrowicy - przynajmniej tak mi się teraz wydaje, że to wtedy wylądowały w Dąbrowicy.

Jeśli chodzi o kontuzje "przy pracy" to w zasadzie ich nie było.
Za to przypadkiem całkiem pasującym do Sekreta było urwanie sobie nosa.
Stał wtedy w Wołominie u pana Macieja. Nie w murowanej stajni, lecz w stanowiskach zbudowanych na terenie tamtejszej hali, która była dość mała i wąska (jak na halę do jazdy). Nie było tam poideł, tylko wiadra w starych dobrych stalowych obręczach. Wszystkie konie miały ten sam zestaw: czarne plastkiowe wiadro, i obręcz. Ale tylko Sekret musiał koniecznie uprzyjemniać sobie czas wyciąganiem swojego pustego wiadra i wyrzucaniem go nad drzwiami boksu na korytarz. Wskazuje to zresztą na fakt, że wiadro po prostu zbyt często bywało puste!
No i pewnego dnia niestety zaczepił jakoś o ostry element, może o obręcz. Koniec zabawy był dość krwawy, choć niegroźny. Stajenny znalazł go (czy może ja go znalazłam i zawołałam stajennego) z dość długim paskiem skóry zwisającym z chrap, na którym to pasku wisiało sobie wiadro. Skóra pochodziła z nozdrza, a właściwie z obwodu nozdrza. Ciężko to wyjaśnić, ale widok był niezapomniany. Ucięliśmy ten pasek skóry po prostu nożem, a wiadro od tej pory było mocowane  do obręczy karabińczykiem. Rana zagoiła się błyskawicznie i do końca życia mój koń miał obie chrapy odrobinę inaczej ukształtowane, prawa była płaska, jakby przycięta o pół centymetra.

Raz w Chwalimierzu przyjechał nowy owies, czy też mieszanka owsa z jęczmieniem. Stajnia w Chwalimierzu w ogóle z reguły nie była wzorem zaopatrzenia, ani w pasze treściwe ani objętościowe. W każdym razie zdecydowaliśmy się skarmiać tą mieszanką bo nie było nic innego. Ku naszemu przerażeniu następnego dnia i Sekret i jego półbrat Kaskader (i jeszcze kilka innych koni nie wychodzących ze stadem) stały w stajni na okrągłych spuchniętych jak balony nogach! Przebiałkowanie! Szkolny głupi niebezpieczny błąd. Minęło po odstawieniu paszy, zupełnie nie pamiętam co w zamian im dawaliśmy i skąd się udało to zdobyć. Nie powtórzyło się.

Może zdrowie Sekreta robiło na mnie wrażenie, bo wyróżniał się na tle naszych koni. Był jedynym koniem zawsze zdrowym i zawsze sprawnym. Nigdy jakichś dziwnych kulawizn, ochwatów, kolek, bóli brzucha, nic nigdy.
Z nim był inny kłopot: poza mną nie bardzo było kogo na niego wsadzić. I to pomimo tego, że był zdecydowanie najlepiej ujeżdżonym i najlepiej wychowanym koniem z naszej grupy.
Po pierwsze był pobudliwy i miał opinię brykacza, po drugie był zbyt drobny pod kogoś ponad 60kg wagi. Przynajmniej my tak uważaliśmy! I nie pozwalaliśmy nigdy wsiadać komuś większemu ode mnie, ani też komuś dysponującemu mniejszym warsztatem.
W czasie mojego połogu wsiadał na niego Damian, ale w drodze wyjątku i nieczęsto.
Na krótkie okresy udawało nam się czasem znaleźć osobę lekką, dobrze jeżdżącą i odpowiedzialną. Nie było to jednak łatwe.

Muszę też przyznać, że z TKKF Hubert wynieśliśmy oboje z Damianem pewne żelazne reguły jeździeckie. Należało do nich obowiązkowe rozprężanie konia przynajmniej 15 minut przez rozpoczęciem pracy, unikanie twardych, śliskich, grząskich podłoży, praca na regularnym czworoboku z wyjeżdżaniem narożników i pilnowaniem prostości konia (co często bywało trudne w niektórych pensjonatach). Także pomysły typu wesołe galopady w grupie znajomych nigdy nie były w naszym stylu. Byliśmy nudziarzami, którzy wiecznie trzęśli się nad swoimi końmi i wciąż byliśmy ostrożni. Nie śćigaliśmy się dla zabawy po rżyskach i korzeniastych trasach, nie chcieliśmy jeździc z obcymi, nie wyjeżdżaliśmy do lasu galopem prosto od stajni. Woleliśmy odpuścić sobie i koniom np. udział w towarzyskich biegach hubertowych z grupą ludzi, których słabo znaliśmy. Co prawda nasze konie były użytkowane "dziwacznie", musiały biegać w kropierzach, w damskich siodłach, ze sztandarami, skakać przez ogień czy się przewracać. Ale zawsze było to poprzedzone rozgrzewką, która dla mnie była po prostu regularną rzetelną pracą ujeżdżeniową na kołach, prostych i woltach. Byłam zawsze zdania, że koniowi pokazowemu normalna ujeżdżeniowa praca pod siodłem nie zaszkodzi tylko pomoże. Nie wszyscy jeźdźcy zaangażowani w pokazy kaskaderskie byli tego zdania.

Również z Huberta wynieśliśmy głębokie przekonanie, że "psim obowiązkiem" jeźdźca jest zapewnienie koniowi codziennego regularnego treningu w ramach jego możliwości. To wynikało zapewne w części z faktu, że Hubert nie mial nigdy prawdziwych regularnych padoków, a już na pewno nie w czasach gdy się tam uczyliśmy. Konie wychodziły ze stajni jedynie do pracy. Oczywiste więc było, że zostawienie konia na cały dzień w stajni to proszenie się o kłopoty.
I tak dopóki Sekret nie stanął wreszcie w stajni z padokami, to przez te wszystkie lata miałam w głowie imperatyw: codziennie wsiąść, i to porządnie, na godzinę czy półtorej, jeśli podłoże pozwala to z galopem. Niezależnie od pogody itp.
Myślę, że to też dobrze robiło temu koniowi. Chociaż kto wie, może jego geny wytrzymałości były tak silne, że zniósłby w równie dobrym zdrowiu także inne traktowanie?





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz