poniedziałek, 13 kwietnia 2020

Bliskie spotkania III stopnia

Kilka przygód, które miałam z tym koniem w terenie, utkwiły mi na zawsze w pamięci.


Przez około 10 lat wsiadałam na tego konia w zasadzie codziennie. W stajniach Orso i Helenów nie było ani sensownej hali, ani placu na którym można by jeździć w okresie jesienno-zimowym lub po zmroku. To były stajnie niskobudżetowe. Plac do jazdy zawsze był, ale nierówny, z kopnym podłożem (Orso), nachylony pod kątem (Helenów). Nie było mowy o bronowaniu grudy zimą czy systemach odwadniających, prowizoryczne oświetelenie pojawiło się w Helenowie chyba juz po naszej wyprowadzce.
Z racji tego, ze wsiadałam na konia przed zajęciami na studiach (a potem przed pracą) lub też wieczorem po zajęciach (pracy), to pozostawało mi jeżdżenie w tereny. W okresie zimowym jeździłam często na podmarznięte równe łąki, gdzie można było wyznaczyć sobie umownie czworobok (choćby śladem na śniegu), ósemki, przekątne itp, i w ten sposób przeprowadzić najprostsze ćwiczenia w trzech chodach. To całkiem dobrze działało.

Bywało, że wyjeżdżałam ze stajni w zimowy poranek gdy dopiero świtało. Lub też jeździłam w ciemne zimowe wieczory, po śnieżnych polach, czasem w świetle księżyca.

Nie mam pojęcia ile godzin spędziłam na grzbiecie tego konia, ile kilometrów przejechaliśmy razem. Niektóre obszary lasów i pól znaliśmy na pamięć. Czasem zapuszczaliśmy się dalej niż zwykle (np. wyprawy z Orso aż do wsi Kraszew Stary, na tę wycieczkę potrzeba było 2-3 h). Na ogół kręciłam się jednak przez około godzinę po stałych kwartałach. Preferowałam proste drogi w lesie, "kwadraty", drogi przeciwpożarowe idealne na grudę i mróz, a także płaskie polany, jesli były bez kretowisk. Udawało się z reguły i zmęczyć i odprężyć i rozluźnić  Sekreta.

Bardzo lubiłam wyjeżdżać po świeżym opadzie śniegu. Wtedy robiło się w kopnej bieli pierwszy ślad, z siodła było  to wrażenie jakby płynięcia, lotu, traciło się wyczucie tempa, dziwne wrażenie oderwania od ziemi. Koń radził sobie dobrze, chętnie parł do przodu w mniej lub bardziej głębokim śniegu. Uważałam zawsze, by uchronić go przed pułapkami i nie wprowadzić go na zakrytą śniegiem zamarzniętą kałużę. Raz się przecież wywróciliśmy.

Ufaliśmy sobie nawzajem.

***
Stado sarenek: spotykamy je kiedyś galopując przez bardzo rozległe łąki między Helenowem a Kraszewem. Te łąki miały po kilometr długości, były wspaniałe. Oczywiście nigdy po zasiewach! Albo rżyska, albo podmarznięte łąki zimą.
Z brzezin na skraju łąki wypada z boku spore stado saren. Biegną prawie na nas, a potem trochę odbijają w bok, ale bardzo blisko. Czy nie rozpoznały człowieka na koniu i wzięły Sekreta za jakiegoś dzikiego czworonożnego roślinożercę? Czy może nie liczyły się z tempem, jakie osiągnął koń? W każdym razie jesteśmy kilkanaście metrów od ostatniej sztuki i idziemy w tym samym kierunku. Tak blisko nie widziałam ich nigdy!
Sekret wyostrzył uwagę do maksimum, serce waliło mu w galopie jeszcze mocniej i widać było że był ogromnie przejęty tym spotkaniem. Z ciekawości przestałam go trzymać i dałam wolną rękę. W pierwszym momencie włączył turboprędkość, aby dopaść tego stada ziomków czy źrebaków. Byłam ciekawa, czy dogonię na folblucie stado pędzących saren? To była ciekawość myśliwego.
Jednak po kilku sekundach nagle mój koń zmienił zdanie. Gwałtownie przyhamował i odpuścił pogoń. Może wreszcie zorientował się, że to inny gatunek?
Nie goniłam go dalej, w ogóle nic nie zrobiłam, stado oddaliło się i bezpiecznie skryło gdzieś w dalekich zaroślach.


***
Innym razem w zimowy wieczór wracałam kłusem z terenu. Był śnieg, ale nie było ślisko. Udało mi się uspokoić konia, który jak zwykle ciągnął do domu. Szliśmy właśnie regularnym mocnym ale stabilnym kłusem. Po lewej stronie ścieżki była zamarznięta rzeczka Czarna, po prawej ściana ciemnego zaśnieżonego lasu. Przed nami jasno, równo, śnieg, świecił księżyc. Wtedy usłyszeliśmy nieprzyjemny dźwięk - najpierw koń, potem ja. To był dźwięk przedzierania się przez gałęzie. Przez chwilę myślałam, że to coś w rodzaju naszego własnego echa. Koń robił szum i skrzyp idąc energicznie przez śnieg, może jakoś ten hałas odbija się od krzaków i drzew? Ale dźwięk towarzyszył nam wyraźnie od pewnego momentu i szedł równo z nami - to nie było żadne echo, coś biegło w lesie za nami, wzdłuż naszej ścieżki. Pies? Coś dzikiego, dużego? Ale co, i po co? Próbowałam się obejrzeć, ale koń wpadał właśnie w panikę i moja kontrola była coraz gorsza. Nic nie szło za nami jasną ścieżką, ale dźwięk z lasu nie zostawał z tyłu. Wyobraziłam sobie dzika albo zdziczałego psa, a po chwili także ducha (!) i wtedy się poddałam i pozwoliłam Sekretowi zagalopować. Było to wbrew regułom ale uznałam, że oboje jesteśmy usprawiedliwieni. Dopadliśmy mostku i niewielkiego gospodarstwa przy szosie. Oczywiście nic nas nie goniło, ale skierowaliśmy się już szparkim stępem prosto do stajni.


***
Raz w terenie obserwowałam sarnę, która została wytropiona przez dwa psy. Scena rozgrywała się przed nami,  na rozległym ugorze, porośniętym rzadko wrzosem. Ugór opadał łagodnie ku rzeczce, za którą był już las. Zatrzymałam przejętego konia, widok był jak na dłoni.
Wszystko rozgrywało się może w 10 sekund. Jeden pies był mniejszy i szybko został z tyłu. Ale drugi wyglądał jak owczarek niemiecki i był szybki. Sarna biegła skokami, pies był już około 40-50 metrów od niej. Szła wprost na rzekę. Sama tafla wody w tej rzeczce miała może ze dwa metry szerokości, ale płynęła w szerokim niskim rowie. Od jednej krawędzi rowu do drugiej mogło być 6 metrów. Patrzyłam na pogoń nie wiedząc jak pomóc sarnie... Ale nie potrzebowała pomocy. Nie zmniejszając tempa doszła do krawędzi rowu i bez wahania jednym wdzięcznym susem znalazła się po drugiej stronie. Nie włożyła w to więcej wysiłku niż w zwykły sus galopu. Pokonała lotem na pewno przynajmniej 7 metrów, taka niewielka sarna! To było piękne.
Pies w pędzie miał mało czasu na reakcję ale jakoś zdążył -zaczął gwałtownie hamować na ostatnich metrach. Byłam pewna, że z tego tempa nie zdoła się zatrzymać, ale taki pies to jednak też wspaniała maszyna! Wyhamował na samej krawędzi. Z sarenką był bez szans.
Westchnęliśmy z folblutem i skierowałam go na łąkę na rozgalopowanie. Takie skoki to nie dla nas ;)

***
Podczas jednego z obozów na zamku w Gniewie urządziliśmy grę terenową. Dość daleko od miasteczka, dzieci chyba dotarły na miejsce zabawy samochodem (całkiem możliwe, że legendarnym Tarpanem).  Tzw. "kadra" obozowa, czyli wychowawcy i instruktorzy brali udział konno, dzieci - pieszo. Podzielone na grupy miały w kwartale lasu zdobywać punkty i znajdywać listy. Czyli RPG-Podchody. Ja na Sekrecie miałam też jakąś rolę, nie pamiętam, możliwe że łącznika. To były czasy, gdy w lasach nie było zasięgu, a telefon to była nokia "cegła" .
Kwartał był duży, a las stary - gdzieś koło Skórcza, nieopodal Puszczy Tucholskiej.
W pewnym momencie wybrałam się sama z jednej bazy do drugiej, aby coś sprawdzić czy przewieźć. Leśna droga wśród pagórkowatego boru starych sosen. Światło pada ukosem. Spokój.
Po prawej stronie drogi na wzgórzu zauważamy ruch-  najpierw koń a potem też i ja.
Między drzewami kilkadziesiąt metrów od nas przesuwa się bezszelestnie jeleń ze stadem łań! Płyną z boku wprost na drogę. Nas wmurowało. Koń chyba wstrzymał oddech, ja na pewno. Końskie serce wali między tybinkami, czuję wyraźnie. Widzimy jelenia i łanie z profilu, jak kilkanaście metrów przed nami bezgłośnie i lekko po kolei przesadzają drogę. Ogromne. Wielkie, wydawały mi się takie jak konie. Całe złote, magiczne, majestatyczne, królewskie. Już są po lewej stronie.  Ani się nie spieszą, ani nie zwalniają. Płyną między drzewami, za parę sekund nie ma śladu.
To jak znaleźć się na chwilę w środku arrasu.

***
Kolejna przygoda w nocnym zimowym pejzażu była najdziwniejsza z całej mojej historii samotnych podróży na końskim grzbiecie. A przecież jeździłam na wielu innych koniach również sporo sama, w różnych miejscach i warunkach.
Jest to historia nieprawdopodobna, ale autentyczna.
Tego wieczoru wracałam na Sekrecie do domu drogą po lewej stronie rzeki. Był styczeń, śnieg i lekki mróz. Po mojej lewej ręce ciągnęły się zawiane śniegiem łąki. Po prawej zamarznięta rzeczka. Za rzeczką znów droga wzdłuż jej brzegu, a dalej ściana gęstego młodniaka.
To było niecały kilometr od mostku. Sekret zatrzymał się nagle wpatrując się w coś po prawej stronie, na drugim brzegu rzeczki. 30-40 metrów od nas coś  jakby świeciło w śniegu. Podjechałam na tyle blisko ile koń się zgodził, bo potem zatrzymał się i w ogóle nie reagował, znów serce mu waliło jak młot.
Światełka były wysokości około 20-30 cm, blado zielonkawe, na ziemi w zaśnieżonej dość wysokiej trawie. Nie było widać źródła światła. Samo światło trochę takie jak w starej lampie gazowej, rozproszone jakby przez mleczną szybkę. Ale nie miały konkretnego kształtu, były wydłużone. Dwa obok siebie -  jedno wyższe, drugie niższe. Nieruchome.
Nie umiałam sobie tego w ogóle wytłumaczyć, a koń zaczynał się kręcić i gotować z przejęcia. Bał się tego wyraźnie i ustawienie go na wprost naprzeciwko tych świateł aby im się przyjrzeć było niemożliwe. Chciał uciekać do domu i to szybko. Ruszyłam więc zajęta tym aby przeżyć w siodle i nie zlecieć. Po kilkuset metrach wprowadziłam go na koło na łące, bo nie mogłam sobie z nim poradzić. Musiałam go wygalopować. Gdy odzyskałam trochę kontroli,  rzucałam okiem w stronę świateł przy każdym okrążeniu, już ich nie widziałam. Czułam się bardzo nieswojo. Sekret trochę odpuścił, wjechałam kłusem na mostek, tam przeszłam do stępa i obejrzałam się w stronę zjawiska. Zobaczyłam tam łunę czerwonego ognia, ale niewielką, nie w lesie tylko właśnie nad rzeczką. Przeraziło mnie to już kompletnie, odjechałam czym prędzej.
Następnego dnia była chyba sobota, udało mi się tam pojechać za dnia. Jechałam stępem po tej stronie rzeki, gdzie były światła. Szukałam jakichkolwiek śladów w śniegu, usiłując określić gdzie to mogło dokładnie być. Spodziewałam się pogorzeliska, śladów ognia. Nic. Zupełnie nic.
Do dziś nikt mi tego nie umie wyjaśnić. Ktoś poddał pomysł, że to samozapłon torfu. Nie ma tam torfu.
Więcej to się nie powtórzyło, ale omijałam to miejsce tej zimy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz